Miesiąc: grudzień 2007

śmierdzące giry

[36] mam potrzebę wypowiedzenia się. temat wprawdzie średnio świąteczny, ale potrzeba nagląca, powiedzieć muszę. włatcy móch. z rekomendacji kolegi, któremu zasadniczo ufam, obejrzałem parę odcinków i cóż, jest mi naprawdę przykro. kolega powiedział, że to jest super zabawne a naczelny idiocina całej historii – czesio, chłopiec o doszczętnie sprutym bereciku, to przypadek zajebistszy od samego pana boga w niebie. poczucie krzywdy i wstydu jest tym większe, że serial ma być rzekomo ciętą ripostą na amerykański south park. jeśli tak, to gratuluję bardzo i idź pan w chuj z takim żartem. a kto uważa inaczej, tego stara gwiżdże w kanikułach

hoł hoł, święty mikołaju

[35] zbliżają się święta, szczególny czas, toteż w ramach popularnej tradycji wybraliśmy się z zosią do miasta poznania na wigilię organizowaną przez jej kolegów i koleżanki drogie

na dworcu w mieście poznaniu dostaje zosia telefon od przyjaciółki, że coś tam hej, że dziewczęta ze składu jadą na miejsce przeznaczenia pierwsze, aby wcześniej przygotować to i tamto, zaś chłopcy dojeżdżają wieczorem na tak zwane gotowe. mówię, nie ma problemu, poznań lubię, zajmę się sobą przez ten czas, a z chłopcami ustawię się jakoś później na mieście. uprzedzam tylko, że mogę mieć problem z komunikacją, ponieważ nie wziąłem ładowarki, a tutaj na telefonie ostatnie majaczą kreski

i co następuje? wpierw dzwonię do ojca mojego w sprawie choinki, którą miał nam ojciec podrzucić, żeby przypadkiem nie podrzucał jej dzisiaj, kiedy jesteśmy w poznaniu, czyli jakby poza zasięgiem. komórka rozładowuje się po raz pierwszy, jednak niezrażony i pełen wiary myślę sobie, spoko loko, chuje-muje, nic się nie dzieje, są sposoby

następnie jadę do centrum, tam wałęsam się trochę i w końcu znajduję tę fajną jadłodajnie studencką nieopodal zamku, w której zamawiam pierogi ruskie i koktajl truskawkowy. stamtąd w kole 14 dzwonię do zosi, która jednak nie odbiera, więc nagrywam się na sekretarkę, ale nim skończę pierwsze zdanie komórka rozładuje się po raz drugi

zjadam smacznie, bo ruskie mają tę cnotę, że są smaczne, i jakoś w kole 15 jeszcze raz włączam komórkę. komórka wyświetla, że kasia, przyjaciółka zosi, dzwoniła, toteż prędko oddzwaniam, żeby powiedzieć, że nie będę odbierał, że komórka nie żyje i że w związku z tym na wszelki wypadek zainstaluję się w jakimś konkretnym miejscu na stałe i żeby przyjechał po mnie kto, jeśli wola. zdążam tylko puścić pinga i komórka pada po raz trzeci, ostatni

idę do pubu w zamku na dole, nie panikuję, humor wciąż mam świąteczny, choć w pubie stypa, przy stoliku jedna smętna para sączy piwo, a barman za barem z łbem zwieszonym nieme nuci piosenki. siadam, zamawiam piwo, trochę odczekuję, po czym podchodzę do rzeczonej pary z pytaniem, czy nie użyczyłaby mi ona, nie użyczyłby mi on na sekundę komórki swojej, bo moja umarła. panienka o czarnych paznokciach uśmiecha się czule, odpowiada, że nie powinno być problemu. przekładam kartę i ze zgrozą konstatuję, że numery znajdują się nie na karcie sim, jak powinno, a na telefonie, który leży na stole nieżywy i rozbebeszony. słowem – chujnia

w tym miejscu przynam się, że numeru zosi tak z głowy to ja nie pamiętam. 507 i ciąg jakichś przypadkowych, bez ładu i składu cyferek. zresztą zosia ma tę właściwość, że numery gubi notorycznie, toteż zapamiętywać każdy kolejny byłoby niewybaczalną stratą czasu. przypominam sobie jednak, że w pasażu niedaleko zamku jest bank z dwoma komputerami, z których korzystaliśmy z zosią podczas ostatniego 'poznania poetów’. plan jest następujący: wejdę na gadu gadu, zimportuję kontakty, sprawdzę numer do zosi, następnie zadzwonię z jakiejś poczty i sprawa rozejdzie się po kościach

okazuje się, że bank, choć już nie millenium a jakiś fortis czy inny, nadal istnieje, ale komputerów nie ma. cóż, jest ciemno, jest zimno, sytuacja robi się nieśmieszna – postanawiam, że pojadę do mojego szanownego kolegi romka franczyka na dolną wildę i od niego wszystko załatwię

dolna wilda a zamek to jednak dwie różne historie. wysiadam na jakimś przypadkowym przystanku i zaczynam szukać ulicy, na której roman mieszka, a której nazwy za chiny ludowe nie potrafię sobie przypomnieć. kieszowskiego, kierszowskiego, dzierżynskiego. pamiętam za to, że nieopodal znajduje się przyjemna kafejka internetowa, w której drukowałem teksty na ostatni 'poznań poetów’

w międzyczasie dopada mnie ta straszliwa myśl – podczas mojej ostatniej z romkiem rozmowy ten wyznał, że już nie mieszka tam, gdzie mieszkał, tylko w ogóle gdzie indziej, co zresztą zupełnie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo nie znajduję ani starego mieszkania romka, ani kafejki, ani nadziei w sobie

ciemno, zimno, jaja od mrozu więdną, że tak powiem, a godzina coraz późniejsza. rezygnuję, taksówką jadę na dworzec, kupuję bilet na najbliższy pociąg, w domu jestem przed drugą. w sumie: sześć godzin w jedną, siedem godzin w poznaniu, sześć godzin w drugą. za to doświadczenie – ponadczasowe

k3 sopot slam

[34] otóż, slam. już piąty. w najbliższą niedzielę o 19. niezmiennie – sopot, klub mandarynka. imprezę otworzą: cecko, kopyt, więcek, wolny-hamkało, żulczyk. zagrają towary. zgłoszenia na slam tutaj. nagroda, niezmiennie – never ending fucking fame

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑