Miesiąc: wrzesień 2008

w temacie syfu

[58] dajmy na to jedziesz do warszawy. z gdańska do warszawy wychodzi trochę ponad pięć godzin. pięć godzin w pociągu to żaden dramat, zwłaszcza, gdy można rozprostować nogi, przespacerować się korytarzem, wypić we warsie kawę, otworzyć okno w przedziale, jeśli za ciepło, zamknąć, jeśli za zimno, a w razie zmęczenia oprzeć głowę o podgłówek i pomimo niedogodnej pozycji spróbować się zdrzemnąć. to są możliwości, jakie pociąg tobie oferuje. niechybną jednak konsekwencją korzystania z dostępnych udogodnień pociągu jest brud: brudne dłonie, brudne paznokcie, brudna szyja, brudne czoło, brudne włosy, brudne nogi, brudne plecy, brudny brzuch. wiadomo, pociąg jest wystarczająco brudny, chętnie swoim brudem podzieli się z pasażerem

ciekawostką może być natomiast, że pasażer, który z szerokiego wachlarza możliwości nie skorzystał, po wyjściu z pociągu jest brudny w takim samym stopniu, co jego kolega, który korzystał obficie; pasażer, który przez pięć godzin siedział nieruchomo, niczego nie dotykając, z niczym i nikim nie wchodząc w interakcję, który całą swoją aktywność ograniczył do podania konduktorowi biletu i wertowania książki (którą zresztą cały czas trzymał na kolanach), jest uświniony od stóp po czubek głowy. ma brudne dłonie, brudne paznokcie, brudną szyję, brudne czoło i tak dalej. nie jest jasne, czy chodzi tu o pewną głębszą prawdę, jakiej hołduje pkp, że wobec syfu wszyscy jesteśmy równi, czy po prostu o to, że nie ma komu posprzątać. pasażerowie są w tej kwestii podzieleni, dyskusje trwają

tymczasem od przedwczoraj jestem we francji. jedzenie prima sort, pogoda kiepska, pieniędzy niewiele

schodów się nie pali

[57] jak już się rzekło tu i tu i w parunastu innych miejscach, tak i tutaj powtórzę, bo być może ktoś jeszcze nie słyszał, nie wie, nie miał tej przyjemności. wściekły pies tochmana wojciecha to jest świetna książka, perła wśród reportaży, literacki event, jak mawia mój kolega. teksty są zwarte, mocne, nie biorą jeńców; do wspólnego okrzyku zachwytu dokładam swój głos: wszystko dobre, co o wściekłym powiedziano i napisano, to jest święta prawda

zanim jednak napisał tochman wściekłego, zdążył wydać trzy inne książki: schodów się nie pali, jakbyś kamień jadła i córeńkę. dwóch ostatnich jeszcze nie czytałem, pierwszą skończyłem wczoraj, i bardzo, naprawdę bardzo porządna jest to lektura. jedenaście reportaży, od których włosy jeżą się na rękach, wzruszenie chwyta za serce, słowa więzną w gardle. jedenaście mocnych historii włożonych w surową formę, w krótkie, proste zdania, po których chodzi się jak po pokruszonym szkle. boli ta książka, oj boli, czuć ją niemal fizjologicznie. proszę sobie zafundować odrobinę tego bólu

intrenet

[56] w pewnym sensie rozwój intelektualny polega na ciągłym rewidowaniu własnego bagażu, to jest na zgadzaniu się lub nie zgadzaniu się z tym, co się napisało lub powiedziało ongiś (bardziej jednak napisało, deklaracje ustne – jak wiadomo z telewizji – przysłowiowego chuja są warte i nikt nie traktuje ich poważnie). cztery lata temu, gdy zaczynałem swoją przygodę z blogaskiem, uważałem, że internet to zinedine zidane wśród wynalazków, kareem abdul-jabbar rewolucji technologicznych, najkrótsza droga do indii, zbigniew herbert postępu, jenna jameson nowej, lepszej rzeczywistości. dziś, po czterech latach, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że przesadziłem. internet to co najwyżej elton john wśród wynalazków, euzebiusz smolarek postępu, marek kondrat nowej, lepszej rzeczywistości. innymi słowy: pomimo tego, że marka kondrata lubię, cenię za psy i tak dalej, to jednak coś się między nami ostatnio nie układa

wyjątek ze snów

[55] czasem się człowiekowi przyśni koniec. siedzi sobie człowiek na ławeczce w parku, czyta tę swoją książkę, co ją lubi, popija soczkiem z kartoniku porzeczkowym (porzeczka ma bowiem dużo witaminy c, a on, człowiek, pragnie we śnie być zdrów), słonko mu przyświeca, lecz nie za mocno, ptaszek za uchem wesołe świergoce melodie. słowem – jest człowiekowi przyzwoicie, jest człowiekowi zupełnie przyzwoicie

wtem pac, z jasnego nieba piorun trzaska biały i mateczkę ziemię rozpruwa. para z wielkiego brzucha bucha i flaki ze środka mateczki tryskają obficie. zalewają ławkę, staruszkę z wózkiem, dziewczynkę ze skakanką, drzewo, kolejne drzewo (w tym i ptaszka) i jeszcze jedno drzewo (wszak jesteśmy w parku). wreszcie cały park zajęty jest gęstym ogniem – flaki są bowiem ognistą magmą

po chwili nic już nie widać, nie ma już nic na horyzoncie i tylko on został, człowiek z książką, nie spłonął z pierwszą falą, nie spłonął z kolejną, teraz spogląda na staw, który się dopala, i myśli, że to był dobry dzień, to był kurewsko miły dzień i mógł potrwać odrobinę dłużej

spod ocalałego cudem kamienia wyjeżdżają napisy końcowe, reżyseria: steven spielberg, scenariusz: steven spielberg, zdjęcia: steven spielberg. koniec z czytaniem, steven, mamrocze człowiek, to wcale nie było śmieszne. i rusza ów przez dymiące pogorzelisko, między palcami u stóp czuje, jak bardzo nie lubi amerykańskiego kina

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑