Miesiąc: kwiecień 2010

pisma pisma, czyli także doda cierpi

[89] przez ostatnie dni, jak co kwartał, siedzę na dupie w swoim królestwie, to jest w swojej mrocznej suterenie, gdzie pająki i kosarze i gdzie noszę się z zamiarem wstawienia wreszcie dżakuzi i takiego profesjonalnego, ale jeszcze bardziej – pretensjonalnego, stojaka na wino, chociaż wina nie pijam, ostatecznie wolę wódkę; słowem – siedzę w swoim królestwie pająków nad nową korespondencją, która właściwie ma się ku końcowi. nie w sensie generalnym i ontologicznym, a jedynie odcinek prawie gotowy.

z tej okazji poszedłem do kiosku kupić nowy numer fa-artu. w zasadzie nie do kiosku, a do empiku, który jest złodziejem i okrada wszystkie pisma w polsce, a ostatnio podobno także dodę i paru innych popularnych muzyków. ja zresztą od dawna uważam, że gdyby można było prasę literacką i płyty dody kupować w kioskach, kupowałbym w kioskach, ale póki nie można, póty trzeba do empiku.

w nowym numerze fa-artu, o czym wiedziałem już wcześniej, jest recenzja mojej książki. nie wiedziałem tylko, że recenzja będzie taka obszerna i że w zasadzie nie będzie recenzją, ale analizą. bardzo zresztą fajną, napisaną językiem ludzi a nie językiem urzędników, w której autor, jan szaket, nie tylko wgryzł się w – jak to się mówi – tkankę wierszy, ale także przeprowadził własne śledztwo internetowe w sprawie motywów, na jakich książka się zasadza. to jest – przyznam – imponujące. w numerze jest zresztą sporo fajnych recenzji, a wśród nich uczciwa – jeśli można takim słowem – recenzja ostatniego wybryku olgi tokarczuk autorstwa roberta ostaszewskiego.

poza tym stało się coś więcej, o czym jeszcze nie mogę powiedzieć, ale powiem nim księżyc znów wzejdzie w nowiu.

taka piękna żałoba

[88] po ostatnich dniach przewagę na poligonie mojego umysłu zyskuje obóz sceptyczny. obóz sceptyczny twierdzi, że się naród nie potrafi zachować. miałem nie mówić, myślę sobie: po chuj kolejny się będzie wyrywał, skoro w kraju tylu ekspertów, ale postanowiłem inaczej, odchrząknę tylko i w dwóch zdaniach powiem.

istniały i istnieją dwa wyraźne obozy: obóz tradycyjny i obóz alternatywny. obóz tradycyjny to jest ten obóz, który zmienia avatary na profilach społecznościowych, ten obóz cierpi i domaga się upowszechnienia reakcji bólu, podczas gdy ból w narodzie rozkłada się nierównomiernie. w tym obozie prym wiodą media, które gdyby tylko mogły, całkowicie zaciemniłyby obraz na wizji i na ulicach miasta, ale skoro nie mogą, to przynajmniej od rana do nocy powyświetlają zdjęcia prezydenckiej pary z requiem mozarta w tle. ten obóz, powodowany tragedią, radykalnie zresztą zmienia swoje myślenie o rzeczonej parze – jeszcze wczoraj to był zacietrzewiony kurdupel z wesołym diabłem u boku, a dzisiaj – mąż stanu i jego wspaniałomyślna małżonka, którzy ośmielili się iść pod prąd społecznym i politycznym modom. ten obóz odczuwa głęboki smutek (przechodzący niekiedy w histerię) i jednocześnie ma odwagę powiedzieć, że to właśnie smutek, a nie na przykład szok (obóz alternatywny).

obóz alternatywny to jest ten obóz, który od początku ma rację – wie, że każda zmiana jest chwilowa, że tutaj nie ma co liczyć na przełom w stosunkach polsko-polskich i że z końcem żałoby narodowej (którą witać będą szampanem) wypali się wszelki impuls do zmiany. ten obóz jest zresztą zdania, że pomysł jej wprowadzenia to decyzja lekkomyślna (choć w istocie pierwsza w – jak to się mówi – nowej polsce tak dojmująco umotywowana), a wszelka cześć, jaką oddaje się tragicznie zmarłym, pozostaje czcza i przesadna, albowiem każda śmierć jest równa i z równym szacunkiem do każdej śmierci należy podchodzić – tak do śmierci swojej matki, jak i do śmierci dalekiej koleżanki matki. ten obóz zjada jednak własny ogon, ponieważ w heroicznej krucjacie na rzecz zrównania ze sobą wszystkich śmierci – śmierć prezydenckiej pary traktuje z ignorancją jako dalszy, kłopotliwy przejaw wyższości establiszmentu, który nie żyje, nad ludem, który wciąż trwa. na koniec obóz alternatywny ma dodatkową i rozstrzygającą przewagę: z bólu po stracie uczynił słabość.

jest jeszcze trzeci obóz, obóz sceptyczny. ten obóz już dawno wyłączył telewizję, odczuł swoje i swoje wie, i z niejaką satysfakcją, manifestacyjnie wręcz, nie uczestniczy w wielkim, społecznym komentarzu do sprawy. patrzy i z kwaśnym uśmiechem na twarzy milcząco nasłuchuje (milcząco przynajmniej do tej chwili), jak dwudniowe wzruszenie przechodzi w regularną jatkę, i nie może oprzeć się wrażeniu, że już to kiedyś widział.

brian warner and the spooky kids

[87] zanim o właściwym, to najpierw dygresja. panuje w społeczeństwie takie powszechne zjawisko, która polega na tym, że każdy zdrowy, przeciętny człowiek, a zwłaszcza zdrowy, przeciętny, młody człowiek uważa się za – mówiąc językiem ulicy – pojebanego. pojebany oznacza w tym przypadku sympatycznego wariata o sprutym berecie albo uroczą krejzolkę spod znaku czego to ja nie robiłam w życiu, słowem – kogoś na pozór walniętego, będącego ucieleśnieniem własnych pragnień o byciu – najczęściej – kimś innym. maszerować przez takiego, dajmy na to, facebooka to jak maszerować przez zakład zajefajnych pojebów, z których każdy uważa, że jest jeszcze bardziej walnięty od najbardziej walniętego w swojej klasie. to mnie właśnie bawi i o tym jest dygresja.

istnieje jednak człowiek, który rzeczywiście więcej ma wspólnego z obłąkaniem aniżeli zdrowym, przeciętnym umysłem swojego pokolenia. człowiek nazywa się brian warner i jest to ciekawy przypadek pojeba, który w pakiecie otrzymał i talent, i chorowitą osobowość. ten ów człowiek wydał niedawno płytę pt. the high end of low, zmieszaną z przysłowiowym błotem przez niemal wszystkie obozy krytyków muzycznych, których – na marginesie – mamy w głębokim żalu, wobec czego śmiało możemy powiedzieć, że płyta nam się podoba. podoba nam się nawet bardzo, chociaż zdajemy sobie sprawę, że nic tym heroicznym apelem nie wskóramy.

to właściwie byłoby na tyle, gdyby nie kolejna dygresja, która przychodzi mi do głowy tylekroć, ilekroć mowa o krytyce. otóż kiedyś sobie wyobrażałem taką idealną dla mnie okoliczność: siedzę w kinie i oglądam najnowszy film tarantino, z którego to filmu piszę następnie krytykę, tekst wysyłam do prasy i za wszystko dostaję jeszcze pieniądze. tak to sobie wyobrażałem pięknie do momentu, w którym okazało się, że nazbyt lubię kino, aby nagle stanąć po drugiej stronie barykady. przeto zapytuję: kim są ludzie i czy jeszcze są ludźmi ci, którzy stoją tam właśnie? koniec.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑