Miesiąc: sierpień 2012

bałkany, bośnia 3/3

[168] z naszej bazy wypadowej z baščaršiji w sarajewie ruszyliśmy do srebrenicy, miejsca największej kaźni z czasów wojny domowej w bośni. srebrenica oddalona jest od sarajewa jakieś 150 kilometrów, ale te – zaledwie – 150 kilometrów nie oddają faktycznej odległości, jaką musieliśmy pokonać. po dwóch godzinach drogi odbiliśmy z głównej trasy i zaczęliśmy kluczyć po lokalnych wioskach. tak sugerowała mapa. jednak droga szybko przestała być przyjazna, zupełnie jakby – co zabrzmi nieco paranoicznie, ale wiernie oddaje sytuację – ktoś nas próbował zawrócić: z niezabezpieczonych metalowymi siatkami gór na drogę jęły sypać się kamienie, a kiedy kamienie przestały nas straszyć, skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa. znaki przez cały czas skwapliwie omijały temat srebrenicy, wobec czego zaczęliśmy wątpić, że srebrenica w ogóle istnieje. w przydrożnych wioskach nie było zaś życia i kogo zapytać: puste domy, puste fabryki, opustoszałe ulicy i tylko jeden człowiek rąbie drewno w miejscowości zelenij jadar i jedna kobieta robi pranie przed domem. zapytaliśmy ją o drogą, była uprzejma.

kiedy w pełnym słońcu dojechaliśmy do srebrenicy – małego miasteczka z meczetem, cerkwią i dużym hipermarketem w centrum – zrobiliśmy przystanek. srebrenica wydaje się miastem dojmująco smutnym – słonecznym i zarazem przeraźliwie cichym, a ludzie zerkają na ciebie podejrzliwie, jakby wiedzieli – bo i przecież wiedzą – po co tutaj przyjechałeś, turysto z polski. dwóch serbskich staruszków spytanych o drogą na cmentarz najpierw spogląda na mnie długo i nieufnie, następnie jeden w odpowiedzi zapyta o coś, czego nie zrozumiem, a kiedy zacznę tłumaczyć, że nie zrozumiałem, machnie tylko ręką i wskaże palcem: tam, 3 kilometry. podobnie kioskarka, u której upewniam się, że droga nie wywiedzie nas w pole: miała może 27 lat, zmęczoną twarz i naprawdę nie chciała ze mną rozmawiać.

cmentarz ofiar masakry w srebrenicy faktycznie znajduje się trzy kilometry dalej, na opuszczonej ziemi w miejscowości srebrenica-potocari, gdzie ani domów, ani ludzi, tylko pięcioro, może sześcioro turystów i budka strażnika policyjnego. policjant – człowiek serdeczny, którego w drodze powrotnej zapytamy o inną, lepszą drogę do sarajewa – pomacha nam ciepło na do widzenia i dojrzymy, że na wysokości łokcia wytatuowane ma hasło peace. gdy wreszcie staniemy przed wejściem na cmentarz, z początku w naszych głowach szumieć jeszcze będzie dźwięk fontanny, która stoi przy bramie i cierpliwie mieli wodę, a potem już długo nic, tylko świst przejeżdżających rzadko samochodów i bezkresny widok białych jak kartka papieru nagrobków, które w pełnym sierpniowym słońcu bezlitośnie odbijają światło.

bałkany, bośnia 2/3

[167] będąc w bośni, odwiedziliśmy jeszcze dwa miejsca: najpierw srebrenicę i na koniec mostar. mostar to niewielkie miasteczko w środkowej bośni, znane przede wszystkim z tego, że posiada jeden szczególny most. ów most, jak to w opowieściach z mostami zwykle bywa, nie tylko pełnił funkcję użytkową, ale także – co z punktu widzenia czasu wydaje się istotniejsze – wyraźnie symboliczną. nie dość bowiem, że można się było przez niego przeprawić z gratami na koniu albo skoczyć zeń (z mostu, nie konia) na główkę do przepływającej pod spodem neretvy (most ma 21 metrów wysokości i pływacy z lokalnego klubu rzeczywiście urządzają sobie takie zabawy) – to jeszcze był jak ten metaforyczny łącznik między światem muzułmańskim (reprezentowanym przez zamieszkujących mostar boszniaków) a chrześcijańskim (reprezentowanym przez mieszkających po drugiej stronie mostu chorwatów). oczywiście jednym i drugim ostatecznie odbiła palma i most został wysadzony w przysłowiowe piździet, czego też trudno nie rozpatrywać w kategoriach symbolicznych. tak czy inaczej – pod koniec dwudziestego wieku most odbudowano i – jak widać – na razie wisi. nie wiadomo jednak, na ile jest to symboliczny gest wyciągnięcia ręki jednych do drugich, a na ile po prostu ukłon w stronę turystów, którzy w innym razie musieliby targać toboły z zakupami naokoło.

właśnie dostałem sygnał, że mamy 10 minut na wymeldowanie się z hostelu, dlatego o srebrenicy w następnym odcinku.

bałkany, bośnia 1/3

[166] bośnia. ostatnie dni spędziliśmy w sarajewie i to – jak do tej pory – najmocniejszy punkt wyprawy. do sarajewa dotarliśmy chwilę przed zmierzchem i już od progu, jadąc głównymi arteriami miasta w stronę starówki, nie sposób było nie dostrzec, jak bardzo eklektyczne jest to miejsce: z jednej strony olbrzymie ortodoksyjne cerkwie, z drugiej meczety z minaretami na wysokość dziesiątego piętra, gdzieś pomiędzy skromne synagogi, katolickie katedry i wszystko to naraz tworzy wrażenie snu. zwłaszcza dla turysty z polski, gdzie jeden jest kościół, jedna wiara i jedna prawda. za ten eklektyzm sarajewo jednak w ostatnich latach zapłaciło straszliwą cenę: kiedy nazajutrz w pełnym słońcu gapiliśmy się na budynki, widzieliśmy wyraźnie, jak bardzo jest podziurawione od kul i pocisków moździerzy. nie było budynku, który w trakcie ponad trzyletniego oblężenia miasta w latach dziewięćdziesiątych nie zostałby ostrzelany czy zbombardowany, na chodnikach co kilkadziesiąt metrów można się było natknąć na sarajewską różę, charakterystyczny lejek po pocisku moździerzowym zalany czerwoną żywicą: tutaj od moździerzu w jednej chwili padło 67 osób, tam 43, a jeszcze dalej 26. całe sarajewo – mimo że zatrważająco wciąż piękne – przypomina wysypisko cmentarzy, którego najbardziej uwierającym elementem jest pomnik w jednym z parków u wylotu z miasta: pomnik w postaci fontanny otoczonej rzeźbą z odciśniętymi jak na plaży stópkami dzieci, które zginęły podczas oblężenia miasta. poziom wody w fontannie podnosi się i opada, podnosi i opada i tak w kółko, jakby woda miała zmazać ślady stóp i wypłukać je z przykrej pamięci miasta. ale to nie jest plaża, nic takiego się nie wydarzy.

bałkany, chorwacja

[165] kolejnym punktem wycieczki miała być bośnia i hercegowina, czyli w naszym przypadku sarajewo, srebrenica, mostar. ale kiedy opuszczaliśmy czarnogórę i byliśmy zaledwie 20 kilometrów od granicy z bośnią, okazało się, że na północy płoną lasy, płoną tak bardzo i ochoczo, że drogi są nieprzejezdne, wobec czego lokalna policja – z braku lepszych pomysłów, co w tym przypadku oznacza po prostu brak alternatywnych dróg – zawróciła nas z powrotem na południe, skąd przyjechaliśmy. ostatecznie znów pognaliśmy nad sam adriatyk i skończyło się na dubrowniku w chorwacji. tutaj postanowiliśmy zrobić przystanek i następnego dnia ruszyć na sarajewo.

dubrownik już po kilku godzinach okazał się najdroższym i najbardziej zatłoczonym miejscem na bałkanach i noclegu w jakiejś przyzwoitej cenie, która nie zniszczyłaby naszych budżetów, szukaliśmy do drugiej w nocy (dodam, że jest zaledwie cztery godziny później, kiedy o tym piszę). w międzyczasie okazało się, że rezerwacja w hostelu, którą zrobiliśmy naprędce z knajpy gorbacov przy głównej arterii miasta, wcale nam niczego nie zarezerwowała. nasz pokój, mimo zapewnień komputera, okazał się zajęty, o czym dowiedzieliśmy się telefonicznie chwilę przed dotarciem na miejsce. co jednak zabawne i w pewnym sensie pokrzepiające – menadżer rzeczonego hostelu przejął się naszym nieszczęściem do tego stopnia, że najpierw do mnie zadzwonił, żeby przeprosić za błąd systemu, następnie zlokalizował nas na mieście i osiem minut później zjawił się przed nami na swym czarodziejskim skuterze, i przez następne półtorej godziny pomagał nam znaleźć jakąś metę. bezskutecznie. a skoro nawet menadżer hotelu nie może znaleźć wolnego pokoju w swoim własnym mieście, to znaczy, że coś jest nie tak i trzeba stąd spierdalać. kiedy kilka godzin później przeszliśmy się po centrum dubrownika – pięknego niczym z czytanki andersena – i przy okazji natknęliśmy się na 60 milionów turystów, wiedzieliśmy, że pierwsza myśl była słuszna: trzeba stąd spierdalać i nie wracać nigdy więcej.

bałkany, czarnogóra

[164] od tygodnia, o czym było notkę niżej, jestem na bałkanach. ostatecznie z serbii, o której też było niżej, przedostałem się do czarnogóry. mówię przedostałem, bo jakiś czas temu, kulając się po serbskich wioskach, zgubiłem paszport. myślę, że mogłem zgubić coś innego: szelki albo czajnik bezprzewodowy, który wożę ze sobą od początku wycieczki. jak się jednak szybko okazało, paszport na bałkanach nie jest specjalnie konieczny. w ambasadzie polskiej w podgoricy, stolicy czarnogóry – mieście brzydkim niczym stacja benzynowa w arizonie i przez to chyba niezwykle dla mnie fascynującym – uprzejma pani powiedziała, że możesz, drogi panie w technikolorze, podróżować na dowodzik po całych niemal bałkanach, tak więc hop sialalala dalej w świat.

od wczoraj siedzimy w kotorze. kotor to niewielkie miasteczko w czarnogórze nad adriatykiem. dosłownie nad adriatykiem, do morza mamy jakieś 100 metrów. ale nie ma tutaj wydzielonej plaży, a całe nabrzeże nabite jest jachtami bogatych rosjan i niemców. za naszymi plecami zaś ciągną się wielkie jak kurwa mać góry, na których szczycie sterczy sobie zameczek jakiegoś średniowiecznego czarnoksiężnika. za sześćdziesiąt złotych od łebka znaleźliśmy nocleg w samym sercu starówki. wszystko jest tutaj piękne i podskórnie czuję, że nie tego szukam na bałkanach.

bałkany, serbia

[163] zrobiłem sobie przerwę. kiedy usiadłem do napisania tej notki, byłem prawie trzy tysiące kilometrów od domu, w belgradzie. a w belgradzie ruch jak na marszałkowskiej, z tą różnicą, że marszałkowska przy belgradzie wygląda jak nieżywy tramwaj. przepraszam wszystkie nieżywe tramwaje. tak czy inaczej – wyjechałem i od kilku dni jestem na bałkanach. nie sam, z przyjaciółmi. jeździmy od państwa do państwa i teraz właśnie serbia, która im dalej od belgradu, tym bardziej – że tak powiem – przypomina samą siebie: serbię pozbawioną splendoru wielkiej stolicy, która płacze małymi, nieotynkowanymi budynkami i cała uwiera swoją lirycznością. ale najpierw belgrad.

sam belgrad to raczej smutne miasto – piękne i smutne, i oczywiście – jak każda stolica – kłamie. piękno zresztą nie jest tu oczywiste – jest to raczej piękno niedoskonałe, wynikające z ryzykownej mieszanki bizantyjskiego wręcz dostojeństwa z wybiedzonymi budynkami, na które patrzy się jak na niedożywionego psa. niedożywionych psów jest tu zresztą sporo. z tego piękna właśnie bierze się zarazem dojmujący smutek. w samym sercu miasta, pośród bogato zdobionych fasad teatrów, muzeów czy budynków rządowych, stoją przestrzelone na wylot bloki po niedawnej wojnie. stoją trochę jak wyrzut, zieją dziurami i swoim widokiem rozrywają serce.

kiedy kończę o belgradzie, jestem już kilkaset kilometrów dalej. w małej miejscowości na południu serbii, między jednym a kolejnym pasmem gór. widok mamy taki, że z rana nie mogłem uwierzyć. ale żeby nieco zejść na ziemię, kilka godzin wcześniej postanowiłem zgubić paszport. o tym jednak w następnym odcinku, o ile następne w ogóle będą.

pogwarki, część 9.

[162] blogasku, piszę do ciebie pogrążony w żalu, albowiem nie sypiam prawie wcale, zarzuciłem przyjemności i świat, jak tak teraz na niego spojrzę, przypomina biuro, open space z boksami i w każdym z tych boksów napierdalam łopatą. słowem – pracuję mnóstwo, zupełnie jak nie ja, ale nie jest to praca, z której kiedyś będę dumny, i chyba ja jeden tylko wiem, jak bardzo chciałbym być gdzie indziej i z kim innym niźli tutaj między ścianą a ścianą z dwoma małymi ekranikami monitora zamiast oczu.

gdybyś mnie teraz widział, blogasku – pierwszego, który zrywa się nad ranem, i ostatniego, który się kładzie spać, pomyślałbyś, że ktoś mnie podmienił, że oszalałem, że oto wziął poeta i się uszkodził i pewnie zdumiałby cię fakt, jak bardzo przez ostatnie miesiące oddaliłem się od przyjaciół, i jak ważne nagle stały się pieniądze i możliwości i splendor w durnych mediach. ach, blogasku, i teraz warszawa. siedzę w niewielkim hotelowym pokoiku na pomarańczowym prześcieradle, od którego bolą mnie już oczy, i od rana do nocy piszę na zlecenie ludzi, którymi w głębi duszy gardzę, ale piszę dalej, wysyłam, nanoszę poprawki, zarabiam pieniądze i w krótkich jak ten momentach zastanawiam się, czy to tak właśnie się zaczyna czy to może tak się właśnie kończy.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑