Miesiąc: lipiec 2013

6. braszów

[189] kochany pamiętniczku, dobrze wiesz, jak ważne są poranki. najważniejsze. budząc się w braszowie, można odnieść wrażenie, że wcale nie budzisz się w rumunii, a raczej pośród sosenek na mazurach. drewniane są tutaj: ściany, podłoga, sufit, wszystkie – naturalnie – szafki, szafy, także obie lampki. nawet kaloryfer ma swoją drewnianą obudowę. aby dopełnić obrazu szaleństwa, pensjonat nazywa się taj mahal i jest zarazem hinduską restauracją. ściany w taj mahal muszą być cienkie jak hinduska pita, bo słychać nawet przewracającego się w pościeli sąsiada w pokoju obok, kichnięcia na korytarzu, pokojówkę zmieniającą pościel piętro niżej. wstyd pomyśleć, co musieli słyszeć wszyscy oni, gdy zeszłej nocy z wódką przyszli do nas przyjaciele.

wystarczy jednak wychynąć łebek przez drewniane okno połaciowe w drewnianym suficie, aby się pokapować, że to nie las, ani nawet nie hinduska prowincja – jesteś na placu sfatului, w samym środku jednej z największych aglomeracji transylwanii, w której od rana toczą się zacięte boje: kierowców – o miejsce parkingowe, tubylców – o miejsce w kolejce sklepowej, turystów – o sen.

5. sighisoara

[188] kochany pamiętniczku, z cluj ruszyliśmy do sighisoary, zdaniem przewodników – serca transylwanii, w istocie jednak – serca zwłaszcza transylwańskiej koniunktury. tu się budzę po nocy wypełnionej wyciem gotyckich wyjców, walkami na drewniane miecze oraz deklamowaniem podniosłej poezji w języku ogrów. czy tam orków. tak się bowiem złożyło, że okno naszego pensjonatu wychodzi na plac, na którym za godzin niespełna parę, pomiędzy licznymi stoiskami z t-shirtami drakuli, wystartuje doroczny festiwal średniowieczny. z tej przyczyny, kochany pamiętniczku, przez całą dzisiejszą noc trwała próba generalna, czyli takie world of warcraft, tylko że z żywymi ludźmi. budząc się w środku nocy, podchodziłem nieśmiało do okna i widziałem ich twarze – rycerzy, królów, księżniczek i paziów, i jednego byłem pewien: nikt tutaj nie przyjechał żartować.

4. cluj napoca

[187] nagle, z tego wszystkiego, rumunia. budzę się w wiktoriańskim anturażu: ciężkie fotele, ciężkie hebanowe łóżka, mała acz poważna szafeczka nocna obok, a w górze żyrandol, żyrandolek właściwie – mini wersja żyrandola z transylwańskich cerkwi. w pokoju jest ciemno, z karniszy zwisają ciężkie bordowe zasłony, wobec czego lepiej słychać, co wydarza się na zewnątrz. a tam już mkną w te i we wte po hotelowym patio boje z torbami, kelnerki na obcasach i służby porządkowe, najbardziej spośród całej obsady przejęte porankiem. obok niewzruszenie szeleści fontanna. pokój mamy z oknem na patio, tuż przy półokrągłej, granitowej fontannie, skąd od bladego świtu mieli się woda i nie pozwala spać. za moment z pokojów wybiegnie dziatwa i poranek ostatecznie będzie można uznać za zakończony. o właśnie.

3. debreczyn

[186] kochany pamiętniczku, poranek w debreczynie przy péterfia utca jest chyba najgłośniejszym od tygodni. w pokoju, o ścianach bardziej żółtych od – nie znajduję lepszego słowa – cytrynki, wyje przenośna lodówka i szumi wiatrak na ruchomej nóżce. przez uchylone okno wartko leje się gwar ulicy – to nie do wiary, pamiętniczku – tyle gwaru w tak spokojnym mieście. wszystko to okazuje się jednak mniejszym złem w porównaniu z temperaturą pokoju, mimo że – powiedzmy sobie szczerze – zimna woda w lodówce wciąż jest nie dość zimna, przeciąg nie dość porywisty, a mielone przez wiatrak powietrze nie dość orzeźwiające.

głowa z rana boli mniej, choć kark po nocy bardziej sztywny. autodestrukcyjne tendencje na węgrzech uruchamiają się w najmniej oczekiwanych momentach. także – czy może przede wszystkim – w trakcie zabawy. przedwczoraj nad balatonem straciłem w trakcie zabawy zęba, zerwałem z czaszki trzy centymetry kwadratowe włosów i przetrąciłem kark. wczoraj, z tej okazji, odbył się dzień lekarza. dziś, po drodze do rumunii, jeszcze chirurg i za parę dni znów będę śmigał jak helikopter. o ile, oczywiście, wcześniej nie zetnę się jak żółtko w żółtym jak cytrynka pokoju przy péterfia utca.

2. balaton

[185] zerkam przez okno i widzę cieniutki pień drzewa z bujną koroną w kształcie głowy almodovara. drzewko ani drgnie, powietrze na zewnątrz stoi jak kisiel w szklance, trzeba uważać, żeby się nie udusić.

dziś obudziłem się w pensjonacie nad balatonem. balaton to taka węgierska wersja sopotu, a ja jestem polską wersją sennego węgra. pokój jest skromny, ale z trzema łóżkami, choć potrzeba tylko dwóch. łazienka wspólna na korytarzu, tak samo kuchnia. przed pokojem, który wychodzi na ogród z drzewkiem w kształcie głowy almodovara, dwa plastikowe krzesełka i plastikowy stolik nakryty ceratą. na barierce suszą się ręczniki, sporo wczoraj pływaliśmy.

po ogrodzie przemyka czarny kot, najwidoczniej nie może sobie znaleźć miejsca. od wczoraj próbuję go zwabić sztuczkami starego kociarza, ale tylko mierzy mnie z odległości i czeka, aż przestanę. matulką kota i właścicielką całego pensjonatu jest natalie, pogodna żydówka w dżinsowych szortach, trochę węgierka z budapesztu, trochę amerykanka z los angeles, przy okazji instruktorka jogi i wariatka na punkcie filmów istvána szabó i kapeli the slits. nie ma nas – pensjonariuszy – zbyt wielu, więc można się sobie nawzajem poprzyglądać.

zaraz dziesiąta. niebo nad balatonem czyste jak łza, powietrze stoi jak kisiel w szklance. drzewko w kształcie głowy almodovara mówi: uciekajcie, moje drogie słoneczka, nim postanowicie zostać tu na zawsze.

1. budapeszt

[184] kochany pamiętniczku, otwieram oczy i już mnie nie ma w gdańsku. najpierw jestem na słowacji, potem na węgrzech, za chwilę będę w rumunii. budzę się z drapaniem w gardle, odkąd wyjechałem, więcej palę, mniej jem. dzisiaj obudziłem się w budapeszcie. krzysztof varga powiedział, że to miasto melancholii. jestem tu krótko, parę dni zaledwie, ale chyba rozumiem, co miał na myśli. w budapeszcie uśmiechają się tylko turyści.

poranki w obcym mieście są ekscytujące. teraz w hotelu przy ulicy rakocziego słychać wiercenie, buduje się nowy pokój. pewnie zgoła jak ten, w którym właśnie leżymy: wąskie łóżka, symboliczna szafeczka z wieszakiem, łazienka tylko nieco większa niż szafeczka i mikroskopijny telewizor na ścianie. zaskakujące jest tutaj tylko biurko, długie i szerokie, nie pasujące do reszty. można by doszukiwać się w tym podwójnego znaczenia.

pomiędzy wierceniem dobiega węgierski szmer. trudno rozszyfrować, co jest mówione, bo węgierski jest językiem niepodobnym do żadnego innego. może poza fińskim i estońskim, które też są niepodobne do żadnego innego. wyobrażam sobie, że chodzi o biurko: jak wielkie powinno być i w którym miejscu je postawić. czy zagra z mikroskopijnym telewizorem na ścianie i czy poeta z polski odczuje dostateczne wyrzuty sumienia, gdy będzie na nie spoglądał. jak mówię, poranki w obcym mieście są ekscytujące.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑