Miesiąc: sierpień 2013

13. stambuł

[196] taka ilość światła w pokoju, takież jego, tego światła, nagromadzenie, kochany pamiętniczku, że nie ma wyjścia, trzeba narzucić kołderkę na głowę, okopać się poduszkami i liczyć, że się nie udusisz, a poddusisz zaledwie leciutko i łagodnie jak łódeczka na bezwietrzu odpłyniesz w sen głęboki, w senek kochany, a jest ku temu okazja, wyśmienita okoliczność, gdyż zmęczenie przeokrutne, gdyż mieszkamy na piątym piętrze w kamienicy bez windy i już samo to wystarczy, aby przez tydzień zahartować w człowieku charakter, gdyż jesteśmy przecież w stambule, mieście wielkich odległości, stolicy chodziarzy, gdzie wszędzie pod górkę lub z górki i nie wiadomo co gorsze, gdzie w każdym razie praca i trud z każdym metrem, a tramwaje pełniejsze ludzi aniżeli serce papieża pełne jest miłości, wobec czego żadnych tramwajów, żadnego metra, tylko piechota, mniejsze zło, niedobro mniejsze, i chyba miesza się już w głowie, takie zmęczenie przeokrutne, bo prawie zapomniałem o najważniejszym. od wczoraj nie ma internetu.

12. saloniki

[195] w grecji, kochany pamiętniczku, budzę się w łóżeczku dla krasnala. dałbym sobie uciąć obie stopy, że gdy zasypiałem, było to łóżko normalnych, greckich rozmiarów, czyli wciąż za krótkie, gdyż wszystkie łóżka w grecji są za krótkie, ale przynajmniej mieściłem się calutki do pęcin, do kosteczek, a już na pewno do kolan. tymczasem co ja spostrzegam – teraz mieści się zaledwie korpusik, lewa noga spoczywa na biurku, prawa daleko na podłodze, a ręce porozrzucane jak chrust przed krużgankiem i – słowo daję, pamiętniczku – z góry muszę przypominać rozgwiazdę na dnie morza egejskiego, i tylko w krótkich chwilach, gdy nie próbuję z powrotem upchać się w puszce mojego greckiego łóżeczka, myśli moje wzlatują nad saloniki, nad cały peloponez i fruną ku wspaniałym polskim łóżkom, ku miękkiej polskiej pierzynie i wszystkim wygodnym poduszkom, jakie za sobą pozostawiłem, i powoli wraca sen, miękki niczym gołąbek i kuszący niczym diabeł, lecz wówczas na scenę nieoczekiwanie wchodzi jan suzin i poważnym tonem oznajmia, żeby się przygotować, zapiąć pasy, za sekundę znów będziemy pikować.

11. durres

[194] zaś w durres, kochany pamiętniczku, budzisz się jak po wielkiej, osobistej tragedii – wyczerpany i obojętny, a głowa twoja tylko spogląda wprzód ślepo na bajeczne wybrzeże wypełniające widnokrąg i myśli: o ja pierdolę, ale ładnie, i jest to zaledwie odruch, niewyraźna reakcja na piękno, ale i zarazem wyraz największego wysiłku po nocy spędzonej w tym oszalałym jak wojna miasteczku. albowiem durres, kochany pamiętniczku, to mekka szaleńców – szaleńców na drogach, szaleńców w sklepach, szaleńców na plaży. szalona jest tu nawet staruszka o obliczu matki teresy sprzedająca przy jezdni pieczoną kukurydzę oraz szaleni są zwłaszcza oni, panowie cyrkowcy-robotnicy na chwiejnych rusztowaniach porozstawianych gęsto w całej albanii.

mieszkamy na najwyższym, trzecim piętrze. parę metrów od naszego okna, poniżej bajecznej linii widnokręgu, panowie cyrkowcy-robotnicy na chwiejnym rusztowaniu stawiają właśnie drewniany daszek nad elegancko wykafelkowanym tarasem. daszek w przyszłości będzie chronił pergaminową skórę turystów z zachodu, na razie jednak pełni rolę areny dla ułańskiej fantazji. o ja pierdolę, pomyśli znów głowa moja, gdy wiatr (albo ułańska fantazja) zdmuchnie jednego z cyrkowców pod przepastną powierzchnię daszka, ale wtedy sobie przypomnę: śmierć w albanii to fanaberia, wobec czego za moment najpierw widać jedną dłoń, potem widać drugą, pan lekko wciąga się z powrotem na daszek, otrzepuje z pyłu, uśmiecha do tych po lewej, do tych po prawej, wykonuje zamaszysty gest ręką nagrodzony oklaskami przez jednych i drugich, po czym wraca do pracy.

10. tirana

[193] co można powiedzieć o poranku, który jest przyjemny? niewiele, kochany pamiętniczku, albowiem przyjemne poranki spędza się w otępieniu. jednym okiem, bo drugie wciąż wgniecione jest w poduszkę, śledzisz jak przez parapet wte i nazad wartko maszeruje bury wróbel, może nawet jest to polski wróbel – wytrych do niewyczerpalnego arsenału skojarzeń, a mimo to nie znajdujesz w sobie ani jednej wyraźnej myśli, ani jednego porządnego zdania, aby polskiego wróbla na albańskiej pustyni godnie utrwalić w narracji. myślisz wówczas: przyjemne poranki nie rezonują, przyjemne poranki spędza się w otępieniu. materac, na którym spoczywa twoje ciężkie od wczorajszej nocy ciało, jest być może najwygodniejszym materacem, na jakim kiedykolwiek spoczywało czyjekolwiek ciało. to doskonałe otwarcie dla pięknej, romantycznej historii, a biorąc pod uwagę, że musiałeś przejechać pięć tysięcy kilometrów, aby się o tym dowiedzieć, choć za kilka godzin rozstaniecie się przecież na zawsze i więcej ze sobą nie zaśniecie – biorąc pod uwagę to wszystko, trudno nie dostrzec tej historycznej szansy na powtórkę z wielkiego gatsby’ego, tym razem w wersji polak za granicą i leżący pod nim materac, ale i tu nagle urywa się refleksja i jak mantra wraca do ciebie: przyjemne poranki nie rezonują, przyjemne poranki spędza się w otępieniu. a więc leżę, zgodnie z etykietą, otępiały niczym pacjent po lobotomii, oko z wolna zachodzi mgłą, wróbel rozpływa się na tle nieba i nim znowu mnie pochłonie niezmącona przyjemność poranka, na wszelki wypadek powtórzę: przyjemne poranki nie rezo.

9. skopje

[192] a w skopje, kochany pamiętniczku, w tej galerii niedorzecznych fontann i kuriozalnych pomników, budzę się w pokoju ciemniejszym niż diabeł i niczego nie dostrzegam, ani konturu, ani światełka najdrobniejszego. drewniana roleta, która od zewnątrz przykrywa okno, przykrywa je tak szczelnie, że nie ma szans, aby przedarła się przez nią choćby iskierka, nie ma w ogóle takiej rozmowy. drzwi pokoju to samo – zwykle przez cienką szparę między krawędzią drzwi a podłogą sączy się z rana wątłe światło przedpokoju, niegroźne dla oka a jakież niepokoju pełne. tutaj drzwi wciskają się w gęstą jak skopijskie pagórki wykładzinę w kolorze brunatnej rozpaczy i nawet dziurka od klucza – nie może być inaczej – została czymś wypchana. oto, pamiętniczku, raj. jestem doskonale strzeżony po tej stronie świata, w całości odciętej od słońca, i nawet nie wiem która godzina. można by oczywiście sięgnąć po telefon, który gdzieś się po tej ciemności wala, i burząc ten nieoczekiwany porządek poranka, upewnić się, choć nie ma takiej potrzeby, że nie przespałem dnia, że jeszcze – choć nie ma takiej potrzeby – ktoś na mnie czeka w drugim pokoju, że nie zostałem w tym oszalałym od słońca kraju sam, ale wtedy – sam wiesz, pamiętniczku, co się dzieje – zaczynasz nucić i see a darkness i tak sobie myślisz, na poły żartobliwie, a na poły śmiertelnie poważnie, że na nic zda się cała ta ciemność, którą ktoś tak ładnie dla nas tutaj przygotował, jeśli zaczniemy się teraz bać, poprawiać nerwowo poduszkę i szukać w prześcieradle telefonu.

8. sofia

[191] kochany pamiętniczku, w tym hotelu wszystko jest straszne. gdy już wybudzi mnie poranna wiertarka albo wilgoć w pokoju, albo perfidnie słodki zapach ścian z łatwością przedzierający się przez wiotką powłoczkę snu, albo marszowy krok bułgarskiej siostry ratched, drobnej i posępnej dozorczyni całego przybytku, albo śliskie jak masło prześcieradło, z którego raz po raz zsuwam się na straszną niczym wojna podłogę, albo choćby myśl o łazience, tej kuriozalnej łazience, która sterczy nieomal na środku pomieszczenia otoczona zaledwie cieniutkimi jak wafel dyktami z półprzeźroczystego plastiku – gdy już wybudzi mnie jedna z wielu strasznych rzeczy w tym hotelu, wzrok mój kieruje się odruchowo na przysadzisty stolik, zapełniony małymi butelkami fanty, które zeszłego wieczora wyciągnęliśmy z minibarku (z najbardziej strasznego minibarku w historii hotelarstwa), aby zwolnić w lodówce miejsce na swoje rzeczy. to prawie jak fatamorgana, myślę wówczas, to prawie jak nieprawda, te liczne złote fanty na tle mojego cierpienia. a gdy wyciągnę po jedną rękę, w ułamku sekundy obrócę się na śliskim jak masło prześcieradle i wzrok mój ugrzęźnie w suficie, o którym można powiedzieć najwięcej – można powiedzieć, że godnie zdobi tę katedrę rozpaczy finezyjnymi freskami utworzonymi przez nieszczelną hydraulikę, można powiedzieć, że w dodatku coś właśnie z niego kapie, wobec czego i taka teoria musi się pojawić, że to nie sufit, kochany pamiętniczku, ale rdzawe niebo nad sofią, które się sprzysięgło, że to rdzawe niebo nad całą bułgarią cicho wtóruje teraz minibarkowi niestrudzenie jęczącemu nad porankiem.

7. bukareszt

[190] najpierw słychać szum klimatyzacji, najbardziej przyjazny dźwięk w tym mieście. gdy otworzyć oko, dochodzi jeszcze firanka paralitycznie falującą od jej podmuchu. umówmy się, kochany pamiętniczku, to jest zły obrazek – tani jak scena z teledysków faith hill, ale nie potrafię oderwać wzroku. bukareszt nie bierze jeńców: tani alkohol, szalone temperatury, długie dni i jeszcze dłuższe noce. wystarczająco dużo okazji, aby stracić grunt pod nogami. to wszystko sprawia, że leżę teraz na boku jak postrzelona w biegu sarna i wgapiam się ślepo w jedyny ruchomy punkt na planie: firanka tik, firanka tak. słyszysz, kochany pamiętniczku? to kłusownik idzie zgarnąć mnie z polany i wrzucić na pakę swojego dżipa.

przesadzam. zawsze przesadzam, kiedy przychodzi do wysokich temperatur. niech bukareszt wybaczy.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑