Miesiąc: listopad 2013

harmonijka

[202] pamiętniczku, kupiłem harmonijkę ustną. było to dokładnie rok temu. kupiłem, aby pięknie grać. rok minął – nie gram. ani pięknie, ani fatalnie, w ogóle do ust nie biorę. harmonijka leży, na półce w ciszy doumiera i mchem porasta. a na półkach niewiele trzymam rzeczy: trochę książek, trochę starych pieniędzy, klej w plastikowej butelce, zdjęcie kota (najcenniejsze!), młotek, centymetr, a od roku – harmonijkę ustną. gdybym przedmiotów miał więcej, nie rzucałaby się w oczy, a tak – błyska grzbietem jak karaś w ciemnym stawie i ilekroć po nocy wracam do mieszkania, ilekroć w drodze do łóżka rozpakowuję się z odzieży, ilekroć rzucam kontrolne spojrzenie na ciemną plamę pokoju, wówczas rzuca się na mnie w odpowiedzi ten mój srebrny wyrzut sumienia, dowód mojej niekonsekwencji, i próbuje wydłubać oko. aż ostatnio pękła mi od tego żyłka. patrzę nazajutrz w lustro, a tu poważnie – oko krwią zalane. zupełnie nieoczekiwanie, gdyż bezboleśnie. takie są kurwa konsekwencje niekonsekwencji, pomyślałem wówczas i poczucie winy zaprowadziło mnie na pole. stałem we mgle przed wykopaną butem dziurą w ziemi i z okiem zalanym posoką powtarzałem sobie, że nie ma innego wyjścia, pamiętniczku, trzeba to zrobić, dla dobra mojego i jej dobra, i harmonijkę złożyłem w ziemi. niechaj porasta mchem jak moje sumienie. a gdy z lżejszym sercem wracałem do domu, minął mnie szczawik z gitarą na plecach i wtedy przypomniało mi się: zawsze chciałem grać na gitarze.

życzenia na święta

[201] gdy płonęła tęcza, jadłem obiad. kupiłem takie fatalne pierogi w almie. z zewnątrz wyglądały naprawdę świetnie, a że mam słabość do rzeczy, które z zewnątrz wyglądają świetnie, pomyślałem a chuj tam, weznę na spróbowanie i wziąłem. gdy jadłem, było mi naprawdę przykro. w tle płonęła tęcza, więc można powiedzieć, iż było mi przykro podwójnie. na opakowaniu przeczytałem, że pierogi nazywają się joy&food food&joy. pomyślałem, że to bardzo zabawna nazwa i przez chwilę próbowałem odgadnąć, co właściwie oznacza: czy radość z jedzenia, czy radość z bawienia się jedzeniem, czy radość, że się zjadło i nie porzygało w trakcie. obstawiam niestety, pamiętniczku, że to ostatnie, gdyż istotnie – zjadłem, cudem nie porzygawszy się, a na koniec odczułem ulgę. po obiedzie tęcza wciąż płonęła. zaparzyłem herbatę. miętę. lubię po obiedzie miętę. nie dlatego, że mam coś z brzuchem, a dlatego, że lubię jak się w buzi przeciąg robi. gdy ostygła i wziąłem łyczka, okazało się, że to nie mięta jednak, a zielona. co za gówno, skonstatowałem. jedno pudełko, tyle nieporozumień. wtedy zrozumiałem: dzisiaj wszystko jest o polsce. ale wylewać herbatę do zlewu to grzech ciężki, gdyż każda herbata jest święta, więc machnąłem jak się macha na przegraną sprawę i posączyłem do dna niczym lekarstwo. tęcza wciąż płonęła, a ja siorbałem miarowo czaj i miałem nadzieję, że któregoś dnia oni wszyscy się zabiją, a telewizja będzie to transmitować, a ja będę to oglądał, a oni będą się zabijać.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑