[209] dzień poety wypełnia zwykle pusty plik w wordzie, herbata oraz oczywiście ból. zanim poeta zrobi podejście do wiersza o miłości, najpierw – naturalnie – wykonuje symboliczną rundkę po rytuałach. w tym przypadku słowo symboliczną także ma charakter raczej symboliczny, albowiem rytuał jest dosyć konkretny. zaczyna się od parzenia herbaty – najczęściej herbatę zieloną miesza poeta z mięta, jeśli jest cukier, dodaje cukru, nikt się tutaj nie bawi w hemingwaya. to zarazem najbardziej romantyczna część całego procesu. ta właśnie jebana herbata. następnie staje poeta na środku pokoju i patrzy, czy ma porządek. jeśli porządku brak, sprząta. odkurza. składa ubrania. ogólnie się ze sobą certoli. jeśli porządek występuje, wtedy nie ma wyjścia, trzeba zasiąść do pisania. ale to zaraz, najpierw jeszcze poeta przeleci esemeski w telefonie i popatrzy, czy nie zapomniał komuś odpisać. oczywiście zapomniał, więc dosłownie na sekundkę pierdolnie się na sofce i poodpisuje wszystkim, którzy go o to nie prosili. w tym momencie już nie ma wątpliwości – poeta gra na zwłokę, czemu jednak trudno się dziwić. stawanie pod pręgierzem własnej, kruchej jak piegusek wrażliwości średnio przypomina odpoczynek na bora bora.

gdy już zasiądzie poeta do biurka i otworzy komputer, wówczas następuje drugi po herbacie romantyczny akcent rytuału – poeta mruży oczy i spogląda w dal. a jako że przed sobą ma zaledwie białą ścianę, dosłownie białą ścianą kończy się jego biurko, to jest to raczej dal wewnętrznego horyzontu, wewnętrzny – można powiedzieć – zachód słońca, jaki poeta w duszy od lat pielęgnuje, jaki regularnie odrysowuje kredkami własnej (najmocniej przepraszam za tę paskudną metaforę) pamięci, i wtedy powoli rusza na koniec, na skraj horyzontu, w głąb swojego smutku, w sam środek ciężkości. albowiem musi boleć, jeśli wiersz ma być prawdziwy, w innym razie równie dobrze możemy zacząć pisać fantastykę albo satyry polityczne, a wiadomo, że niżej od satyr jest już tylko pusty śmiech. a zatem ból, przejmujący warkot w okolicach serca i łopatek przywołuje poeta, normalnie jakby dął w róg bawoli, przyzywając na polanę swojego smutku wszystkie straszne zwierzątka, wszystkie mary z rozdrapanymi kolanami, cały leśny arsenał potworków, który na co dzień stara się trzymać pod kluczem, i kiedy już jesteśmy w komplecie, cali rozjebani i nie do życia, to z tymi nożami w łopatkach i nożami w sercu można zacząć swobodnie pracować. ale jest 23 marca, dzień piękny niczym zwrot podatku, i wtedy na scenę wychodzi wąsaty zagłoba, dosłownie u sąsiada za płotem wychodzi robotnik o wąsach jak ten koleś z koła fortuny, odpala radio zet albo coś równie fajnego i mieląc beton pod wylewkę, śpiewa to, co właśnie dają w radio, a dają baśkę, i wówczas rozkłada poeta swoje gładkie jak niemowlak rączki i uśmiecha się czule jakby się uśmiechał do ściany z plakatem roberta gawlińskiego, i cały ten ból pakuje z powrotem do lasu, zamyka komputer, bierze głęboki oddech i idzie – sam nie wiem – zrobić kurwa pranie.