[218] jesień to taki czas, kiedy człowiek z chodzącej witaminy zamienia się w niemrawą żabę. nagle kaszel, katar, szmery zewsząd ciała. dlatego przychodnia. przede mną lekarz o twarzy johna goodmana. siedzi odchylony na fotelu, ręce założone ma na brzuchu, jedną łapką poklepuje w drugą i nieprzerwanie patrzy w monitor jakby śledził wig 20. tkwimy tak w milczeniu dłuższą chwilę, aż robi mi się głupio, więc zaczynam.

mówię: panie doktorze, no więc trochę głowa, trochę kaszel, właściwie po trochu wszystkiego. do tego w gardle coś, jakaś nieprzyjazna kuleczka, z rana głównie odczuwalna, gdy przełykam.

lekarz dalej nic, więc ja dalej swoje: toteż płuczę gardło szałwią. do tego standardowo, imbir, czosnek, miód, w różnych konfiguracjach. ale nazajutrz znowu to samo, jakby mi ktoś w nocy siatkę na głowę założył foliową.

nie upieram się, że jestem chory – ciągnę niestrudzenie – może po prostu osłabiony i wystarczy coś na wzmocnienie, syropek jakiś?

wtedy lekarz, nie odrywając wzroku od monitora: ale jaki miód?

miód? chyba spadziowy, odpowiadam.

spadziowy? to bardzo dziwne. dla mnie, proszę pana, spadziowy jest za mało słodki.

za mało słodki, powtarzam.

zdecydowanie za mało słodki, mówi on. zdziwi się pan, jak panu powiem, kto robi najlepsze miody. buł-ga-rzy. z każdej roślinki panu ukręcą. a słodkie to takie, że mmm.

bułgarzy, powtarzam.

buł-ga-rzy – powtarza on i po chwili znowu robi się cicho.