[234] kochany pamiętniczku, kiedy rok mijał, stałem z przyjaciółmi na górce w sopocie, trzeźwiutki jak świnia i cichy jak noc, i nie miałem ochoty spoglądać za siebie. rok minął, bęc, jak każdy poprzedni – niepostrzeżenie. wprawdzie naumierało się wybrańcom świata tego i naumierało przypadkowym ludziom na ulicach, i w tym życiu moim drobnym też poprzewracało się do góry dupą, i można powiedzieć, że w niczym ten rok nie przypominał kota, a raczej słonia po czterech lufach w ciasnym składzie z porcelaną – ale znów się nie pokapowało dziecko, kiedy w lutym mijał luty, kiedy w maju kończył się maj, i kiedy jak katar przeszło lato, a później listopad, grudzień i bęc, styczeń roku następnego, kolejny rozdział w książeczce, kolejna cyferka do zapamiętania.

ale jeszcze przez chwilę nie styczeń, pamiętniczku, jeszcze ostatnie minuty grudnia, na słabo zaludnionej górce w sopocie stoimy rozbawieni i gapimy się na ciemne niebo w oczekiwaniu na koncert świecidełek, ale we mnie żadnego koncertu, tak po prawdzie, jedynie cisza i spokój, i tylko pilnuję się bacznie, aby nie odwracać głowy, aby nie poddawać się pokusie podsumowań i nie roztrząsać ostatnich miesięcy, niechaj dogasa ogniska blask, niech się wyczerpie bateria, cyk cyk. a rano dnia następnego znowu wzejdzie słoneczko i będzie można wsiąść w auto i po pustej przejechać się okolicy, i ponapawać ciszą tego miasta, i ponapawać ciszą tego państwa, i zaciągnąć chłodnym, styczniowym powietrzem jak szlugiem bez filtra i nie szukać niczego ani nikogo nie wypatrywać. ale to jutro, teraz jeszcze ostatnie sekundy przeszłości, tyk tyk, ktoś odbezpiecza szampana, tyk tyk, ktoś inny zatyka uszy przez czapkę, i za moment polecą w ciemną górę fajerwerki, i poleje się entuzjazm, i tylko nie spoglądać za siebie, pamiętniczku, tylko nie spoglądać za siebie.