Miesiąc: luty 2017

28 lutego, siódma rano

[237] kochany pamiętniczku, chociaż smuteczki bezspornie służą temu blogowi, to jednak wiosenka coraz wyraźniej zagląda przez szparę pod drzwiami. nie napiszę teraz za wiele, bo za wiele byłoby do pisania, a czasu li tylko na kawę z biszkoptem, chrup chrup, ale trzymając się grzecznie nowej-pradawnej tradycji wpisów publikowanych częściej niż raz na pół roku pragnę oznajmić, że mam się niezgorzej i zaraz tu wracam, i opowiem coś państwu ładnego może dla odmiany, tymczasem biszkopt nakruszon i kawa dopita, i już mnie tu nie ma, brum brum.

paulo coelho schodzi z drzewa albo zaległa dedykacja

[236] dzień nr 12786. 35 lat, pamiętniczku. tyle mam od piątku. gdyby mądrość przychodziła z wiekiem, siedziałbym na sofie i zaczekał, ale nie przychodzi. trzeba trzydzieści pięć razy skręcić kostkę, żeby się nauczyć. lewa – prawa, lewa – prawa, żadne kujawiaki, lewa – prawa, a na końcu i tak zapukasz do ortopedy, panie czcigodny, musimy porozmawiać. pozornie wszystko się układa, lewa – prawa, kariera nabiera rozpędu, na koncie sztymuje, pasja wciąż żywa, ludzie wokół sympatyczni, ale znowu się wywrócił o płytę chodnikową chłopiec, i z rączek wszystko poleciało, i to będzie początek rozpadu, i ten rozpad, jeśli nierówny ścierpisz oddech, będzie jak nowe rozdanie. 35 lat, pamiętniczku, i dopiero teraz – powoli, mozolnie, ale nareszcie bez czarownych uników – zaczyna chłopiec rozumieć, o co się przez tyle lat potyka i że to ja jestem tym korzeniem w podłodze, tym rantem łóżka, nierówno położoną wykładziną. ania powiedziała kiedyś: przede wszystkim uczciwość, kuba, szczerość do samego końca, najgorsza prawda jest lepsza aniżeli kłamstewka piękne. nie tak łatwo w to uwierzyć, gdy się żyje w bańce mydlanej i zamiast człowiekiem z krwi i kości – jest się cudownym produktem własnej fantazji, bohaterem na miarę swoich czasów, wychowanym w iluzji mediów społecznościowych. ale jeśli szczęścia do ludzi masz ciut więcej niż rozumu, pojmiesz zanim kolejne 35 minie, że świat nie jest teatrem i że ania miała rację; i może gdzieś na skrzyżowaniu ulic, między jednym miastem a kolejnym, uderzy cię jak ledowa reklama banku, że najwyższy czas się pozbierać, i najpierw teatralnie, trochę może nawet ironicznie, zaczniesz przestawiać meble w mieszkaniu, czując jak pod spodem, pod tą skórą betonową, miarowo wzbiera nurt.

pam param

[235] jest dwudziesta, kochany pamiętniczku. od osiemnastej szukam pierwszego zdania. zapisuję, czytam, prycham, myślę ty banalny idioto i tak w kółko od dwóch godzin. słowo daję, kiedyś człowiekowi łatwiej przychodziło maskowanie myśli; myślał myśl, zapisywał co drugie słowo i miał gotowe pierwsze zdanie w pamiętniczku. czasem smakowite, czasem tylko jak dysleksja tajemnicze, ale przecież to właśnie tutaj robimy – roztaczamy tajemnicę. a teraz, kiedy człowiek w latach bardziej posunięty i coraz wyraźniej wyzbyty woltyżerki, dwie godziny odpędza się od zbyt klarownych zdań, zanim wreszcie coś z siebie wydusi. odpędza nie dlatego, że mu techniki nagle brakuje, że zapomniał, jak się opowiada bajki, tylko ochota wzbiera w nim coraz silniejsza, by opuścić gardę i przestać gadać zagadkami. zamiast mówić on, jemu, jego, coraz większą ma ochotę, to znaczy coraz większą mam, pamiętniczku, ochotę powiedzieć ja, mnie, sobie. na przykład: boli mnie w wielu miejscach, nie umiem rozmawiać z ludźmi, nie potrafię nikogo tu wpuścić i tęsknię za tobą, i nic na to nie poradzę. panie mansztajn, zróbmy sobie przerwę.

a więc przerwa. od kilku dni wieczorami wsiadam do auta i jeżdżę bez celu po mieście. mam nadzieję, że coś się wydarzy, ale ostatecznie robię tylko kółka. nagrałem składankę do auta i ciągle zagłuszam noela w don’t look back in anger. wychodzi fatalnie, mój kot byłby zniesmaczony, ale nawet na światłach nikt tego nie słyszy. a kiedy już nie ma czego okrążać, jeszcze przez chwilę siedzę w aucie pod domem. w ciemnym i cichym, i czuję wyraźnie, jak śmieszne i smutne jest to życie, którym żyję. dekoracyjne jak ten język. żaboty, trykoty, wstążeczki, manieczki. do niedawna byłem przekonany, że sprawy w życiu muszą przede wszystkim elektryzować. że jak wychodzisz z domu, to na imprezę życia; że jak idziesz po włoszczyznę, to w akompaniamencie fajerwerków. a to nie tak przecież, pamiętniczku. najprzyjemniejsza jest zwyczajność, o czym dowiadujesz się później. kroisz ogórek, podlewasz kwiaty, myjecie zęby, zbierasz ubrania z podłogi po nocy, siedzicie w taksówce w drodze do domu, odpalasz serial, pierwszy zasypiasz, ona wskakuje tobie na głowę, środa, piątek, poniedziałek, trzy jajka rano na miękko, zmywarka znów pełna, kroisz cebulę, pada, nie pada, idziecie z psem na spacer po lesie, znów kończy się papier, znów kończy się cukier, palicie w oknie wspólnego szluga, za zimno, za ciepło, wychodzisz ochłonąć, pierzecie pościel, kładziesz się brudny, czekasz aż wróci wieczorem z zajęć, kochacie się w kuchni, wnosicie szafkę z ikei na piąte, znosisz po schodach rower, idziecie do kina, znowu zasypiasz, kłócicie się w aucie, kochacie się w łóżku, naprawiasz czajnik, przez tydzień się nie kłócicie, wrzesień, listopad, stoicie na światłach, w jednej rękawiczce obie ręce, rano, południe, środek nocy. w końcu zamykam auto, powoli wracam do siebie.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑