[241] kochany pamiętniczku, chwilę mnie nie było, a tu w życiu zaszły zmiany, o których nie można dłużej milczeć. zaczęło się od tego, że w maju, tym samym, w którym jeszcze do niedawna gęsto śnieg padał i ludzie dziękowali własnej opieszałości, że nie zdążyli wymienić opon na letnie, w tym samym maju, pamiętniczku, miałem rozpocząć w warszawie pracę. taką pracę, która życie do góry dupą wywraca, co w moim przypadku oznacza mniej więcej tyle, że trzeba by pracować więcej niż mam w zwyczaju. nie dlatego taki zwyczaj, że leniwą jestem pandą, ale – jak powiedział ktoś kiedyś przy podobnej zapewne okazji – w życiu ważne są proporcje. tymczasem projekt miał pożreć większość tygodnia i sporą część świętego weekendu, wobec czego najpierw struchlały mocno byłem i z życzliwością wypatrywałem końca polski i końca świata w ogóle, ale zgodnie z radą mądrej pani, aby wychodzić ze strefy komfortu częściej niż tylko na czas proszonego obiadu, postanowiłem ostatecznie pójść w tę torturę jak w ogień. człowiek, pamiętniczku, najzapalczywiej broni się przed nowym, a później zwykle jest mu głupio. w trakcie tygodni żmudnych przygotowań zaczęła się we mnie rodzić wobec przyszłej tortury żarliwa sympatia. ale tu rzecz przyjęła nieoczekiwany obrót i za pięć dwunasta projekt został – jak to się mówi w biznesowych kręgach – postponowany. na jesień. o czym dowiedziałem, wjeżdżając triumfalnie do warszawy na swoim złotym rumaku 1.6 litra. załadowanym słoikami po sufit jak cygański tabor. pół godziny przed podpisaniem umowy najmu na moje nowe mokotowskie gniazdko. nie powiem, pamiętniczku, żebym się wówczas ucieszył.

tego dnia wypiłem już tylko herbatę i poszedłem spać. a rano pomyślałem, głową już swoja odzyskaną, że świat rzeczywiście lubi niekiedy odpierdolić manianę, taki już świata zasrany urok, ale skoro rzekło się a, to może wbrew złośliwościom losu należy powiedzieć b, i poszedłem, jak w ten ogień wcześniej, na spotkanie z panią wandą, właścicielką mokotowskiego gniazdka, i rzekłem: nie ma pracy, pani wando, postponowana, i to się w ogóle nie kalkuluje, ale tu jest umowa, tu jest kaucja, a tu są moje rzeczy. tym oto sposobem po raz trzeci w ciągu ostatnich dwóch lat przeprowadziłem się do warszawy. tym razem nie dla kobiety, nie dla pracy, nie dla gór złotych. żyję sobie tutaj czwarty tydzień. życiem rozpiętym między krnąbrną sztuką pewnego chorwata a zakupami w biedronce, między koncertem wąsatego chłopca o imieniu taco a wycieczką do ikei w poszukiwaniu łyżeczek i deski do krojenia. miałem pisać i piszę. miałem wychodzić, wychodzę. miałem też wreszcie pobyć sam i jestem. na obcej ziemi, w nowym mieszkaniu, próbując zdeszyfrować tajemnicze komunikaty wyświetlane na pralce. co ona do mnie mówi, to ja w ogóle nic. ale nie pali się przecież, mamy, praleczko, czas.