[247] Kochany pamiętniczku, sporo rzeki upłynęło pod tym mostem, odkąd mówiliśmy po raz ostatni. I bywało w międzyczasie, że sympatyczny czytelnik albo czytelniczka z subtelnym odzywał się albo odzywała kuksańcem, że zaledwie trzy razy głos tu zabrałem od października zeszłego roku i że jak to tak, że blog odłogiem leży jak niechciany obraz w szafie, a pan przecież nawet nie umarł, co jakoś by to milczenie usprawiedliwiało.

Nie umarłem. Co więcej, na przekór swojej naturze parszywej – odżyłem wręcz, a jak wiadomo: albo życie, albo pisanie, nie da się jednego z drugim tak od razu pożenić, a przynajmniej trudno jest w moim przypadku, wobec czego żyłem, zasypiałem na pomoście i budziłem się w pościeli z ukochaną, i niespecjalnie miałem odruch, aby rano przysiąść i to spisać słowo po słowie, bo jak spisać, to zarazem wyjść z pościeli a wtedy coś ominąć, a ja omijać nie chciałem i nie chcę, wobec czego zostałem i tu jestem, między nią a pluszową ośmiornicą, która często służy mi za poduszkę.

Ale w końcu taką sobie profesję wybrałem, że żyję z pisania, co stawia mnie w kłopotliwej sytuacji. Dlatego rutyna, pamiętniczku, z kalendarzykiem ruchomym w telefonie, narzucić sobie rytm – łamany wprawdzie, ale w końcu rytm – i zaglądać tu częściej niż do tej pory, i odnotowywać skwapliwie w chwilach jak ta teraz, gdy dwóch majstrów obok wymienia w moim mieszkaniu drzwi w szafie przepastnej niczym kolejne mieszkanie – odnotowywać, że jestem, istnieję, mam się niezgorzej. I że jeszcze tu nie skończyłem.