[97] jest coś takiego w stadnym zachwycaniu się, że woli raczej człowiek trzymać mordę na kłódkę, aniżeli wtórować chórowi entuzjastów klaskających w to samo kopyto (sic!). mam to – jak sądzę – po starym, który w obliczu powszechnej jednomyślności niejako odruchowo chwyta w rękę badyl i tylekroć wkłada go w mrowisko, ilekroć czuje, że się zgadza. a to z tego przede wszystkim powodu, aby nigdy nie uśpić swojej czujności, czujność bowiem należy pielęgnować, a kto przestaje być czujny, ten rychło zamieni się w suchy kawałek sera.

w tym przypadku jednak nie można inaczej, dlatego niech przynajmniej będzie krótko. po ostatnich ciężkich, postnych tygodniach, gdy w kinach grali wyłącznie filmy dla debili i amatorów intelektu, przyszło odkupienie, wielka filmowa rezurekcja, czyli social network davida finchera. david po pierwszych filmach wygląda już trochę inaczej, zwłaszcza inaczej wyglądał w ciekawym przypadku benjamina buttona, gdzie własnymi rękami niemal doszczętnie wypatroszył się z osobowości. ale po nocy zwykle nastaje jutrzenka, david odespał i przyszedł z nowym pomysłem. social network, film o facebooku i jego krnąbrnym tatusiu, wspaniale ryje widzowi beret, to jeden z tych rzadkich i coraz rzadszych filmów, w trakcie których nie wiesz, czy kibicujesz temu dobremu, czy może temu złemu i cały czas się zastanawiasz, który jest który. klasse gemacht, jak mawiają komentatorzy filmów porno. staremu się spodoba.