[251] kochany pamiętniczku, pomyślałem, że wielkie litery zbyt są tutaj urzędowe, zbyt uroczyste jak na skalę potoczności, jaka tu panuje, wobec czego znowu się zaszyłem w lesie drobnych literek, właściwie w krzaczkach, i stąd nadaję, ja – jeż mansztajn. gdyby pójść z tym porównaniem odrobinę dalej, można by powiedzieć, że na tej wysokości wprawdzie zawęża się widnokrąg i już nie widać całego pola, nie widać wielkiej polski całej, za to łatwiej się wyświetla pijany żuczek bujający się przez ściółkę; i mimo że to porównanie nie ma tu większego sensu – warto pamiętać, aby zatrzymywać się przy małych historiach.
pomyślałem o tym po raz pierwszy, gdy wgapiałem się w pomarszczone usta mojej matki. ojciec długo nie wracał, co oznaczało, że wróci po piwkach i będzie ambaras. matka czekała wtedy w oknie, pochylona opierała się łokciami o parapet i wgapiała w ciemną ulicę gospody. a gdy niepokój w niej wzbierał od tego gapienia się, bezwiednie zwijała fragment firanki w dzióbek i jeździła nim po ustach. pan samochodzik i fantomas. ile takich dzióbków odnotowała firana i ile napięć próbowały rozładować te dzióbki, ten tylko się dowie, kto stał wtedy obok mojej matki i milcząco razem z nią wgapiał się w ciemną ulicę.
z czasem jest trudniej, pamiętniczku. małe historie, drobne gesty rozpływają się w tym jeziorze codzienności. przeżywają tylko najwięksi, szczupaki zdarzeń, doniosłe chwile, a reszta na zmarnowanie jak łupiny z cebuli. a przecież tutaj z tych łupin budujemy domek. niezbyt urodziwy i nie dość zadbany, ale jedyny taki, w którym bez poczucia wstydu można przysiąść na zydelku i zachłysnąć się ckliwie o dzióbkach z firany i nie tłumaczyć, dlaczego ten dzień trzydzieści lat później, pomimo słoneczka, jest taki ponury. innymi słowy, pamiętniczku, o kolejny rok przedłużyłem to miejsce. to właściwie chciałem powiedzieć. życzmy sobie powodzenia raz jeszcze.
podpisano: jeż mansztajn, kronikarz małych, fundamentalnych zdarzeń.