[245] Ostatnio mam taką zabawę, pamiętniczku: patrzę na telefon, na pasku kilka procent, więc naciskam sobie bez sensu i czekam, aż telefon zgaśnie. Potem nie szukam ładowarki, nie podłączam. Bawię się w chowanego, gdzie jest pan, szukaj pana. Ale pan już daleko. Wyobrażam sobie, że jest inny rok i w innym siedzę mieszkaniu. Ludzie gdzieś tam wprawdzie są, ale żaden nie łypie z ekraniku, nie pinga esemesem. A ja nie wpadam w panikę, że właśnie omija mnie życie, bo od 15 minut nie odświeżyłem Facebooka. I czasem wychodzę tak z domu na długie godziny, i szwendam się po mieście jak dzieciątko we mgle. I mnóstwo zyskuję nagle w głowie miejsca i w sercu przestrzeni na sentymenty, i przypominam sobie scenki z prawdziwego życia, na przykład tamten nieodległy moment, pamiętniczku, kiedy staliśmy w oknie i gapiliśmy się na dach naprzeciwko. A na dachu naprzeciwko dwie mewy zbierały bęcki od bandy czworga wron. Kibicowałem mewkom, w końcu znad wody chłopiec, ale – nie było wyjścia – sromotną ponieśliśmy wówczas klęskę. I niech to będzie metafora tamtego czasu, pamiętniczku, i niech to będzie też nauczka. I dalej tak idę przez miasto bez pingającego messengera i w momentach słabości myślę, że powinien być za to medal, że to akt strzelistego heroizmu, a ja jestem kapitan John H. Miller postrzelony w pierś ze sztucera i znikąd ratunku, znikąd dystraktora, sam ze sobą jestem i swoją melanchujnią, ale nie wracam, nie szukam ładowarki, nie podłączam, tylko siadam gdzieś w cieniu z widokiem na Warszawę, którą pokochałem zbyt późno, i wsuwając na murku orzeszki czasem jeszcze przyłapię się na tym, że udaję przed sobą tamto życie w oknie. Ale nie wracam, nie podłączam. Gapię się na Warszawę, którą pokochałem zbyt późno.