Miesiąc: grudzień 2011

dwie i pół godziny

[153] innym razem siedzę w kawiarni na spotkaniu autorskim. przesłuchiwany jest mój kolega wespół z innym człowiekiem. ten pierwszy napisał zbiór opowiadań, smutnych i bolesnych, po których nachodzi człowieka ochota, aby zaszyć się w głuszy jak ten chłopaczek z into the wild i już więcej nie wracać do ludzi. drugi natomiast – jak sam mówi – wymęczył powieść. w zeszłe wakacje. o dresiarzach.

książkę o dresiarzach czytałem przynajmniej jedną, wojnę polsko-ruską, która pozostawiła mnie bez słowa. dosłownie: w moim leksykonie nagle zabrakło wyrazów, składnia stała się anachroniczna, przestałem mówić. jakby mi ktoś spuścił metaforyczny wpierdol i język zawiązał na supeł. w ten sposób, już jako doświadczenie zbiorowe, wojna weszła do kanonu powieści – mówiąc w wielkim, krzywdzącym skrócie – o dresiarzach. weszła i właściwie z miejsca przeorała temat.

drugi autor chyba zupełnie o tym nie wiedział, bo zapytany, jak się przygotowywał do napisania swojej, odpowiada, że poczytał trochę fantastyki, ale wojny polsko-ruskiej jakoś w sumie nie. widział natomiast ekranizację tejże i średnio mu się podobała, więc książkę sobie raczej odpuści. tym bardziej, że napisał swoją, też – było, nie było – o dresiarzach, hehe. wielka szkoda, pomyślałem, ale to jeszcze nie był ten moment, w którym straciłem poczucie rzeczywistości.

ten moment przyszedł nieco później, kiedy do rozmowy włączyły się cztery słuchaczki, jak się okazało – koleżanki drugiego autora. owe cztery słuchaczki, reprezentantki pierwszego roku uczelni wyższej, dość skwapliwie korzystały z możliwości zabrania głosu. mówiły chętnie i długo, przede wszystkim zaś mówiły z żywym entuzjazmem, który od pewnego czasu w mojej prywatnej nomenklaturze nazywam psychiatrycznym.

mówiły o tym, jak nietuzinkowy jest dzisiejszy świat, pełen ciepła, małych radostek i odpowiedzialnej miłości, i że smutek – jeśli w ogóle się pojawia – z łatwością można przekuć w radość, a brak doświadczeń granicznych, bo i taki temat się przewinął, nie jest tak naprawdę żadnym brakiem. wtórował im drugi autor, który przyznał wprawdzie, że on na brak doświadczeń granicznych akurat nie narzeka (śmierć psa), ale ogólnie to też raczej widzi świat w różowych okularach.

liczba kalek językowych z minuty na minutę coraz wyraźniej przekraczała możliwości adaptacyjne zdrowego człowieka, więc mimo że nie palę – wyszedłem na papierosa. gdy wróciłem, cztery słuchaczki tłumaczyły pierwszemu autorowi, temu od smutnej książki, że pesymizm jest nakładką na oczy i że powinien sobie poczytać psychologa santorskiego. może dzięki temu jego następna książka (pierwszego autora, nie santorskiego) będzie bardziej radosna i one, cztery słuchaczki, reprezentantki pierwszego roku uczelni wyższej, przed którymi świat nie ma żadnych tajemnic, obiecują, że kupią, bo tej smutnej to raczej nie kupią.

spotkanie trwało dwie i pół godziny. siedziałem skonfundowany, podczas gdy różowa armata entuzjazmu wystrzeliwała kolejne zdania. nawet pancerzyk ironii opadł ze mnie jak popiół, byłem bezbronny.

poezja a kościół

[152] no i po trasie off_press, o czym mówię dopiero teraz, bo wcześniej robiłem pranie, a następnie pisaliśmy z jednym człowiekiem scenariusz do serialu. true story. w trakcie pisania okazało się, iż jestem do tego stopnia zabawny, że przez następne dni nie mogłem się pozbierać i zupełnie zapomniałem o blogu.

w każdym razie już po trasie. mimo że przez większość czasu pozostawałem trzeźwy jak szkło – było wybornie. gdyby wydawca ostatniego dnia zaproponował, abyśmy może pojeździli sobie po miastach jeszcze ze dwa tygodnie – odpowiedziałbym, że może faktycznie byśmy sobie jeszcze pojeździli.

nie dlatego, że witali nas jak papieża. tak naprawdę to nie witali nas jak papieża, bo papież jest tylko jeden i ciężko go pomylić z kimkolwiek innym, więc co najwyżej mogli nas witać jak kardynałów. ale nie witali nas też jak kardynałów, właściwie to sposób, w jaki nas witali, wcale nie przypominał sposobu, w jaki wita się kościelnych dygnitarzy, co jest akurat zrozumiałe, bo – z tego co się orientuję – żaden z nas, uczestników trasy, nie jest kościelnym dygnitarzem i z kościołem mamy tyle wspólnego co mercedesami, lecz mimo to chętnie – naprawdę chętnie pojeździlibyśmy sobie po miastach tak jeszcze ze dwa tygodnie lekko.

[edit: oficyna off_press ogłosiła konkurs, w którym do wygrania jest kilkanaście kilka książek vienna high life. wystarczy odpowiedzieć na pytanie. jakie to pytanie i gdzie należy słać odpowiedź – dowiedzieć się można tutaj. ołwa]

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑