[207] znowu hotel, środek nocy, leżę na wielkim jak kanada łóżku. zajmuję może jedną piątą, jedną trzecią w porywach, takie wielkie i szczodre są bowiem łóżka w warszawskich hotelach. a pościel pode mną jest przerażająco miękka, proszę sobie wyobrazić tę eksplozję miękkości, że ciało zapada się, przy każdym ruchu zapada się jak w bitą śmietanę. być może tak właśnie wygląda nieważkość, być może na tym polega tonięcie. a więc nie zmrużę dziś oka, to już ustalone.
z dwudziestego drugiego piętra hotelu intercontinental, gdzie rozgrywa się akcja, widok piękny jak wypadek na krajowej siódemce: biurowiec, drugi biurowiec, następny hotel. dalej czarne i jeszcze czarniejsze. jest środek nocy, tylko w biurowcach wciąż goreje światło. najwidoczniej chłopcy ze stolicy kolejny raz idą na rekord. ach, gdybym miał choć krztynę waszej determinacji, koledzy, waszej niezmąconej wiary, waszego poświęcenia, wszystko byłoby inaczej.
podchodzę do okna, liczę taksówki. podchodzę do barku, liczę torebki herbaty, trzy torebki zielonej wkładam do plecaka. rozglądam się dalej, podchodzę do czterech obrazków zawieszonych na ścianie, aby sprawdzić, czy ktoś się podpisał na odwrocie. wszystkie cztery przytwierdzone na stałe.
wreszcie wkładam kapcie – białe, miękkie, hotelowe, wsuwam szlafrok – biały, miękki, hotelowy, i taki luksusowy niczym kokaina snuję się po korytarzach dwudziestego drugiego piętra hotelu intercontinental. snuję się w szpalerze mlecznych światełek i co kilka metrów natrafiam na szerokie lustro. ludzie z wyższych sfer najwyraźniej lubią się przeglądać, co w jakimś tam sensie jest nawet zaskakujące. plebs nie ma z tym problemu: gdy patrzę na swoje odbicie, dostrzegam przykrótki szlafrok, którego rękawy ledwie zakrywają łokcie, komiczne kapcie, z których plebejsko wystają pięty, i niedostateczną jak na tutejszą, hotelową średnią – opaleniznę. nie bójmy się tego słowa: wszystko pojebałem, nie do twarzy mi z luksusem.
potem siedzę w fotelu na korytarzu, plecami do lustra, w za małym szlafroku, w za małych kapciach, blady jak górnik. siedzę długo i boleśnie i czekam, aż zacznie dnieć. wtedy sobie przypominam: podobno na czterdziestym trzecim piętrze jest basen z jacuzzi. winda się otwiera, winda się zamyka.