Miesiąc: styczeń 2014

warszawa, środek nocy

[207] znowu hotel, środek nocy, leżę na wielkim jak kanada łóżku. zajmuję może jedną piątą, jedną trzecią w porywach, takie wielkie i szczodre są bowiem łóżka w warszawskich hotelach. a pościel pode mną jest przerażająco miękka, proszę sobie wyobrazić tę eksplozję miękkości, że ciało zapada się, przy każdym ruchu zapada się jak w bitą śmietanę. być może tak właśnie wygląda nieważkość, być może na tym polega tonięcie. a więc nie zmrużę dziś oka, to już ustalone.

z dwudziestego drugiego piętra hotelu intercontinental, gdzie rozgrywa się akcja, widok piękny jak wypadek na krajowej siódemce: biurowiec, drugi biurowiec, następny hotel. dalej czarne i jeszcze czarniejsze. jest środek nocy, tylko w biurowcach wciąż goreje światło. najwidoczniej chłopcy ze stolicy kolejny raz idą na rekord. ach, gdybym miał choć krztynę waszej determinacji, koledzy, waszej niezmąconej wiary, waszego poświęcenia, wszystko byłoby inaczej.

podchodzę do okna, liczę taksówki. podchodzę do barku, liczę torebki herbaty, trzy torebki zielonej wkładam do plecaka. rozglądam się dalej, podchodzę do czterech obrazków zawieszonych na ścianie, aby sprawdzić, czy ktoś się podpisał na odwrocie. wszystkie cztery przytwierdzone na stałe.

wreszcie wkładam kapcie – białe, miękkie, hotelowe, wsuwam szlafrok – biały, miękki, hotelowy, i taki luksusowy niczym kokaina snuję się po korytarzach dwudziestego drugiego piętra hotelu intercontinental. snuję się w szpalerze mlecznych światełek i co kilka metrów natrafiam na szerokie lustro. ludzie z wyższych sfer najwyraźniej lubią się przeglądać, co w jakimś tam sensie jest nawet zaskakujące. plebs nie ma z tym problemu: gdy patrzę na swoje odbicie, dostrzegam przykrótki szlafrok, którego rękawy ledwie zakrywają łokcie, komiczne kapcie, z których plebejsko wystają pięty, i niedostateczną jak na tutejszą, hotelową średnią – opaleniznę. nie bójmy się tego słowa: wszystko pojebałem, nie do twarzy mi z luksusem.

potem siedzę w fotelu na korytarzu, plecami do lustra, w za małym szlafroku, w za małych kapciach, blady jak górnik. siedzę długo i boleśnie i czekam, aż zacznie dnieć. wtedy sobie przypominam: podobno na czterdziestym trzecim piętrze jest basen z jacuzzi. winda się otwiera, winda się zamyka.

nowa książka

[drodzy państwo, nowy zbiór poezji, z jakim od kilku lat noszę się niczym woźny z kluczami, chociaż wolę myśleć, że bardziej jak bułhakow z „mistrzem i małgorzatą”, ukaże się nieodwołalnie w październiku tego roku (nakładem wydawnictwa wbpicak). czemu tak późno – otóż, książka najwcześniej mogłaby się ukazać we wakacje, a istnieje poważna obawa, ze strony wydawcy i z mojej strony, iż polski czytelnik w lipcu preferuje raczej moczyć nogi w ciepłych wodach egiptu aniżeli czytać smutne wierszyki o końcu świata, toteż październik, czas wzmożonej refleksji, wydaje się terminem dogodniejszym. a żeby wpis ten nie był jedynie wpisem informacyjnym, na koniec żart: puk puk. kto tam? bułhakow. jaki bułhakow? nie, żartuję, woźny z kluczami. koniec żartu. kurtyna.]

ballada o niepiciu

[206] kolejna noc w tym stanie. jest to stan zjednoczonej trzeźwości wszystkich zmysłów. znajdujemy się właśnie w najgłośniejszym domu w mieście, muzyka niczym pożar rozlewa się po wszystkich piętrach, światło pulsuje w rytm membrany głośnika i wszyscy wokół są przerażająco pijani, ty jesteś przerażająco trzeźwy.

od miesięcy nie miałeś alkoholu w ustach, dokładnie od dwóch miesięcy i 22 dni, ale kto by liczył. podnosisz do ust, swych bladych usteczek, kolejną szklaneczkę soku porzeczkowego i zastanawiasz się, dlaczego to sobie robisz, dlaczego to sobie wyrządzasz. być może dlatego, odpowiada twoje sumienie, iż nietrzeźwość to twój ulubiony rodzaj bycia i gdybyś wybrać mógł, gdybyś raz na zawsze miał zdecydować – już nigdy byś nie wytrzeźwiał. albowiem świat na trzeźwo jest najsmutniejszą wersją świata: szorstki, kłujący, boli w serduszko.

ale zamiast pić więcej – nie pijesz wcale, jakbyś sam ze sobą poszedł na kosę, jakby świat miał się od tego ostatecznie poprawić. nie poprawia się, właściwie jest coraz gorzej, a najgorsze są piątki. urodziny. imieniny. soboty. parapetówki. sylwestry. wtorki. środy. czwartki. najgorsze są imprezy. stoisz wtedy, tak jak teraz stoisz, opierając się o ścianę, i ze szklaneczką soku porzeczkowego w dłoni obserwujesz lot wariatów nad miastem. jeszcze niedawno byłeś pilotem tego samolotu, teraz jesteś ostatnim trzeźwym pasażerem.

mógłbyś oczywiście wyjść, ale dokąd pójdziesz, dokąd się udasz w tę piątkową noc, chojraku, przecież nie wrócisz do domu poczytać książeczkę, nie wrócisz do swoich seriali, do swoich wierszyków i pustego łóżka. a więc zostajesz. z drugiego końca mieszkania wyłapuje cię wzrokiem rozhuśtana koleżanka i już do ciebie sunie, tanecznym w twoją stronę zmierza krokiem i z kilku metrów woła ja jebięęęęę, jakobe, ale jestem głodna, i ty jej wierzysz, że jest głodna, ale musisz jednocześnie zaakceptować fakt, iż wasze stany to są diametralnie różne stany, toteż przez kolejne minuty słuchasz, ale nie rozumiesz, mówisz, ale nie komunikujesz się. wasze zdania mijają się jak auta na autostradzie, taka jest bowiem natura trzeźwych imprez: jesteś jedynym, który cię rozumie.

a potem robi się cicho, gasną światła, ciała jak paczki po chipsach zaczynają walać się po podłodze, po sofach i żyrandolach. zamawiasz taksówkę i chwilę później spisujesz w łóżku notatkę o brzemieniu ostatniego na świecie trzeźwego człowieka tej nocy, obiecując sobie – jak zawsze – inny świat, obiecując sobie inne noce, choć przecież wiesz doskonale, że zanim dzień zatoczy pętle – znowu ruszysz naprzeciw fali, w ciemną jak piekło noc, która nieustannie znosić cię będzie w melancholię.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑