[226] a więc spakowałem manatki, kochany pamiętniczku, i przeprowadziłem się do warszawy. najtrudniejsze okazały się pierwsze dwa dni, kiedy nie było internetu. trzeciego przyszedł pan z upc, zrobił cyk cyk i sprawy wróciły do normy. bohater naszych czasów, pomyślałem, i znów można było oddychać.
nieoczekiwanie w warszawie też mają jesień. pogłoski o tym, że przez cały rok panuje tu miami, zostały zweryfikowane, kiedy w samej bluzie poszedłem po mydło do rossmanna pod domem. okazało się, że warszawska jesień nie tylko istnieje i jest siarczysta jak serce leszka millera, ale rossmann pod domem wcale nie jest taki pod domem, przynajmniej nie na odległość bluzy. co się bowiem potwierdza – metr warszawski a przeciętny metr polski oznaczają dwie różne miary. jako rodowity gdańszczanin nie powinienem narzekać – w gdańsku też się przecież wszystko rozpełza wertykalnie i zamiast, na przykład, krakowskiej kondensacji, gdzie miasto kulturalnie zatacza spiralę wokół centrum – mamy w gdańsku długą, pełzającą na przestrzał dżdżownicę. tyle że dżdżownica gdańska, a rozbiegana i wielogłowa dżdżownica warszawska to są dwa odrębne gatunki skąposzczeta i w warszawie nawet spacer do rossmanna pod domem okazuje się małą – pierdoloną, dodałbym – odyseją, ale nie dodam, gdyż byłaby to krzywdząca nadekspresja, a przecież nie chcemy naszej znajomości zaczynać w ten sposób.
pod domem – tym razem w sensie dosłownym – mam natomiast kawiarnię. kawiarnia nazywa się relaks i podobno jest mekką i medyną ambitnych mokotowskich hipsterów. zachodzę tam rzadko, wciąż jeszcze krępuje mnie mój małomiasteczkowy cień, za to codziennie przechodzę obok i przez szybę nieśmiało zerkam, i już wiem, kochany pamiętniczku, że znalazłem swoje laboratorium. tu będę prowadził obserwacje naukowe, na tych eksponatach fantastycznych, tu będę dla ludzi okrutny.
poza tym wszystko w porządku. podłączyłem plejkę, zrobiłem pranie. na koniec dnia rozsiadam się w bedinge, jedynym (prawie) meblu w mieszkaniu, i czuję, że wszystko jest na swoim miejscu, niczego nie brakuje. może poza szumem fal i szeleszczeniem mewek. mewki na razie w formie echa jedynie, ćwir ćwir, ale już pracujemy z panami, którzy remontują klatkę schodową, nad odpowiednią infrastrukturą w mojej głowie. ćwir ćwir.
09/11/2015 — 20:00
:) Ćwir ćwir
09/11/2015 — 20:04
to kiedy piwo?
09/11/2015 — 20:37
Smuteczek :(
10/11/2015 — 08:01
znam relaks. widzialem tam kiedys trzebiatowska-zmude. albo na odwrot. ona widziala mnie. straszna lansiarnia
10/11/2015 — 08:01
(ze to miejsce to lansiarnia, a nie zmuda)
10/11/2015 — 08:02
(ale ona pewnie tez)
10/11/2015 — 08:34
Też kiedyś nie miałem internetu. PRZEZ TYDZIEŃ. Było to straszne.
10/11/2015 — 10:27
A więc jednak Julie Delpy. To już będzie całkiem nowy film.
10/11/2015 — 19:14
W końcu blog!:-) Bosko się czyta. Chce więcej! Buziaki!
11/11/2015 — 10:13
czuję, że będzie z tego doktorat :]
14/11/2015 — 20:40
nad wisłą jest sporo mew. zwłaszcza w okolicach pomostu 511. w wakacje to tam cuda, food tracki, barki, gondole. po sezonie jest znowu pustawo i każdy pomorzanin na wygnaniu może dyskretnie uronić łezkę do wisły.
15/11/2015 — 16:17
w twojej okolicy wyborny humus bar mezze… ponieważ moja zmiana to w druga strone… z wawy do gda… mogę się zwierzyć, ze I miss mezze… nothing like this here… ale mewy smieszki make my day. everyday:) I understand the miss.
21/11/2015 — 08:24
na Różanej, czyli niedaleczko jest Cafe Lokalna, wprawdzie dawno tam nie byłam, ale to było/jest bardzo fajne miejsce, bez zadęcia, kameralne dla lokalsów ze Starego Mokotowa
22/11/2015 — 17:28
Czemuż, ach czemuż Górny, kiedy można Dolny Mokotów zaludniać? Na Dole swojskie, grzesiukowe klimaty, oddech głębszy można złapać, miast hipsterskiego czegoś wprowadzić w siebie baśniowy element też można, i to w towarzystwie jakże zasłużonej, miejscowej Ludożerki, a na Górze, no cóż, Sam to opisałeś… Wybrałeś – Cierp ;o)
24/11/2015 — 16:11
Bardzo mi smutno, że prawdopodobieństwo minięcia Cię na ulicy/dworcu.cmentarzu zmalało tak bardzo :( Już tęsknię!
24/11/2015 — 21:43
Tak na szybko ze spotkania w Toruńskim CSW- my tutaj bardzo przeżywamy jak przyjeżdża do nas ktoś sławny- bardzo miło było uczestniczyć w spotkaniu, miło też było zamienić z tobą Jakobe parę słów, chciałeś mi narysować chleb a wyszła ci mysz, ale nie szkodzi:) Więc chciałam jeszcze parę słów odnośnie jednego z pytań, które padły z publiczności- czy do tego żeby pisać konieczny jest wewnętrzny konflikt, jakiś robak który nas toczy od środka, Jakobe by pewnie go nazwał smuteczkiem. Nie lubię się wypowiadać na forum, ale naszła mnie pewna refleksja, którą chciałam się tutaj podzielić- więc myślę że zdecydowana większość z nas ma takiego wewnętrznego robaka, mniej lub bardziej złośliwego i dokuczliwego, który nas drąży od środka, problem który nie pozwala o sobie zapomnieć, i wtedy oczywiście jest jakiś konkretny materiał, temat do pisania, chociaż są też i tacy szczęśliwcy, którzy wewnętrznie są bardzo spójni, ma się nawet wrażenie, że są kompletni sami w sobie, tzn. nie potrzebują jakiegoś większego dopełnienia siebie na zewnątrz, w świecie, u innych ludzi, i pytanie czy wtedy też jest sens, czy wtedy też jest potrzeba tworzenia? Mam wrażenie że u takich ludzi perspektywa, punkt ciężkości przechyla się z robienia różnych rzeczy, z aktywności, bardziej w stronę bycia, w stronę radosnej kontemplacji świata i myślę że wtedy kończą się nie tyle pomysły na opowiedzenie historii ile kończy się sama potrzeba opowiadania historii, kończy się potrzeba szukania kogoś do opowiedzenia mu tej historii, kończy się potrzeba sięgania do tego co na zewnątrz, kończy się w ogóle potrzeba jako taka, wtedy jest już samo trwanie w swojej radosnej kompletności, człowiek siedzi sobie sam w fotelu w radosnym półuśmiechu skierowanym do ściany, w warunkach hinduskich może to być medytowanie w jaskini w samej pieluszce:) Chodzi mi o to że opowiadana historia, czy to w poezji czy w ogóle w literaturze, zawsze musi mieć w sobie jakiś dramat, nie sądzę że można opowiedzieć historii bez nawet najbardziej skromniutkiego dramatu i myślę że osobie wewnętrznie spokojnej i szczęśliwej nie tyle kończą się pomysły na opowiadanie historii, ile kończy się samo zainteresowanie historiami, kończy się potrzeba ich opowiadania. Co myślicie??
24/11/2015 — 22:30
Krufka, kocham cię
25/11/2015 — 16:47
caviale, haha, to najmilszy komentarz jaki mogłaś napisać w odpowiedzi na mój wywód:)
26/11/2015 — 22:22
krufka, tak naprawdę to chciałem narysować kota, który wygląda jak chleb, ale wyszła mysz. jak będę się starał o rentę i potrzebował dokumentacji stwierdzającej demencję, odezwę się.
a co do reszty – nie wiem, jak to wygląda u innych, ale u mnie wygląda to mniej więcej tak. dramat jest niezbędny. nie musi to być dramat aktualny; lepiej nawet, jeśli jest to dramat z głębokiej przeszłości – dramat opanowany, może nawet dramat poukładany. ale bez niego – ani wte, ani we wte. toteż pielęgnuje je w sobie poeta, podlewa, wystawia na parapecie do słońca. a jak się w końcu taki dramat w człowieku wyczerpuje, to jest jeszcze lepiej – nie tylko robi się człowiekowi przyjemniej na sercu, ale jeszcze nikomu tej przyjemności nie trzeba opowiadać. nie ma takiej potrzeby. w narodzie widać to wyraźnie: smuteczek jest opowiadany, radości – przeżywane.
26/11/2015 — 22:26
anu, tak sobie tu mieszkam, wciąż nieufność zachowując, ale muszę z rozgoryczeniem przyznać, że hipster warszawski na razie okazuje się niegroźny, widoki za oknem przyjemne, pieczywo w piekarni smaczne i świeże.
26/11/2015 — 22:30
marla, a prawda jest taka, że choć bywam w gdańsku rzadziej, to jak już bywam, wychodzę znacznie chętniej, chętniej się do ludzi garnę. podejrzewam, że prawdopodobieństwo napatoczenia się na mnie na ulicy/dworcu/cmentarzu wzrosło czternastokrotnie.
26/11/2015 — 22:31
mokotowianka, byłem tam. widziałem krzysio ibisza. nie kłamię.
28/11/2015 — 22:53
Jakobe- tak, pamiętam że chciałeś narysować kota, tak tylko żartuję że chciałeś narysować chleb, bo kto komu chciałby rysować chleb, ani to żadna przyjemność ani pożytek. Też nie przejmuj się tak bardzo swoją demencją, trzeba po prostu nosić karteczkę ze swoim adresem w portfelu.
Swoim ostatnim zdaniem zgrabnie podsumowałeś to o co mi chodziło- smuteczek jest opowiadany, radości- przeżywane. Też myślę że bardziej elegancko jest mówić we własnym imieniu, nie uogólniać i nie mówić o innych bez nich. W tym jednak przypadku miałam na myśli konkretną swoją obserwację. Pisałam o przeżywaniu szczęścia, a może wyjaśnię co rozumiem przez szczęście- jestem głęboko przekonana że szczęście to wewnętrzna spójność, pogodzenie ze swoim wnętrzem, a na bazie tej wewnętrznej spójności- spójność z obecną chwilą, klarowność- np. jak pijesz kawę- to tylko smak kawy, jak odstawiasz filiżankę- tylko odstawiasz filiżankę, jak rozglądasz się wokół- tylko świat wokół. Tylko to, perfekcyjna klarowność chwili, ugruntowana obecność. Pisząc o tym, że większość z nas doświadcza wewnętrznego konfliktu, rozedrgania miałam na myśli moją obserwację współczesnego świata- tyle w nim przeróżnych informacji, bodźców, jakby w odpowiedzi na naszą potrzebę sięgania na zewnątrz nas, na strach przed konfrontacją z własnym wnętrzem. Nie wiem na ile jest jasne to co piszę, może posłużę się małym przykładzikiem, chodzi mi o sytuacje kiedy młodzi ludzie, jadąc autobusem, mają powtykane w uszy słuchawki z muzyką albo wtykają nosy w telefony i surfują nimi po internecie. Rzecz na prawdę drobna, ale myślę, że dobrze obrazuje ogólną tendencję, strachu człowieka przed zaglądaniem w siebie samego, strachem przed chwilą ciszy, przed samotnością. A pamiętasz taki obrazek- chata, przed chatą ławeczka, na ławeczce dwójka- dziad i baba. Dziad- broda na 4 metry, oboje z rękoma na kolanach, gapią się przed siebie. Gospodarstwo już obrobione, oni znają się ze 150 lat, nie mają sobie nic nowego do powiedzenia, więc siedzą. I siedzą i siedzą. Dzisiaj- rzecz nie do pomyślenia, najcięższe przestępstwo, najgorszy grzech- marnotrawstwo czasu. Kiedyś tak było, dzisiaj świat oszalał, jakby w odpowiedzi na naszą neurotyczną potrzebę szukania szczęścia na zewnątrz, poza sobą.
Chciałam tylko wytłumaczyć dlaczego pisałam o ludziach ogólnikowo, zwykle lepiej tego unikać, ale tu patrzyłam z perspektywy, o której wyżej. Więc znowu walnęłam pewnie rekordowo długi wpis, w przeciągu tego wywodu zapomniałam gdzie mieszkam, muszę zajrzeć do portfela.
28/11/2015 — 22:53
A nie, akurat jestem w domu.
30/11/2015 — 00:10
czy to prawda, że w warszawie krupczatka jest bardziej zielona? ;-)
02/12/2015 — 12:44
Domagam sie nowej notki! wchodze tu od paru tygodni i szukam smaku…nowych słow i nic. A tesknie…
03/12/2015 — 13:23
Jakobe – ta opcja dodaje skrzydeł, wypełnia nadzieją a zarazem lękiem – co też uczynić w sytuacji potencjalnie radosnej, gdy postać Twa wyłoni się nagle zza winkla? Odsłonić się, wyjść ze strefy komfortu? Potrzeba konfrontacji życiowych wybojów tli się coraz wyraźniej. Gdy mówisz, że chciałbyś porozmawiać z prawdziwym samobójcą dołączam do tego pragnienia tak bardzo. Chcę spytać nieśmiało – jak z tym żyć? Choć dobrze wiem, że nie podasz mi przecież żadnej recepty.
29/12/2015 — 02:56
Krufka, jejku, jaką Ty musisz być fajną osobą do życia z!
Jakobe, jak się dowiedziałam na spotkaniu w Krakowie, nie tylko my, ale i urocza Twa dziewczyna prosi o częstsze tutaj wpisy. Argument za mniejszą częstotliwością (troska o lepszą jakość) był przekonujący, ale skoro nie dostaliśmy prezentu świątecznego, to może chociaż jakiś końcowo/noworoczny mógłby się szykować? Tak tylko nieśmiało sugeruję, nie z żądaniem, z tęsknoty.
31/12/2015 — 14:11
Zo, haha, tutaj chyba powinni się wypowiedzieć moi bliscy, ale bardzo dziękuję za miłe słowa, pozdrawiam serdecznie! Przy okazji wszystkiego najlepszego w nowym roku, wszelkiej pomyślności Tobie, Autorowi blogaska i wszystkim czytelnikom tu zaglądającym:)
02/01/2016 — 18:29
Wszystkiego Najlepszego* w Nowym Roku** dla Ciebie Jakobe oraz Twoich tutejszych czytelniczek/czytelników! Pozdrawiam
[*Wprawdzie wpis bardziej zaduszkowy, lecz blog atemporalny.]
[**Chodzi o 2016.]
02/01/2016 — 21:35
i państwu również – wszystkiego dobrego w tym roku. nowe wpisy – już w drodze.
03/01/2016 — 16:22
najlepszego:)