Miesiąc: wrzesień 2011

o wyższości pluszu nad gąbką

[145] jesień. mimo że gdzieś tam w tle coś jeszcze majaczy, jakby słońce albo skrawek czystego nieba, to jednak jesień, panie. trupem ciągnie od morza, trupem ciągnie z głębi polski, a największym trupem ciągnie w moim mieszkaniu. jeśli chodzi o moje mieszkanie, nie ma w tym żadnej dodatkowej myśli, po prostu mam kostę na swoich 30 metrach kwadratowych. gdy jakimś cudem dobijam do 17 stopni, to tylko dlatego, że wykładzina zajęła się ogniem. już nawet pomyślałem, żeby ściany i sufit obić pluszem. gęstym, różowym pluszem, który trzymałby temperaturę w ryzach. albo chociaż specjalną gąbką. niedawno byłem w radio uwm i tam w pomieszczeniu z mikrofonami mają całą ścianę z gąbki. a żeby było zabawniej – gąbka wygląda jak wybita ostrzami dzidy. w sensie grotami. ale to przecież gąbka, więc ani gardła sobie nie poderżniesz, ani to specjalnie ciepłe. w każdym razie jesień, panie, dodatkowa wrażliwość przeszła w tryb mode on i tylko praca mogłaby być ratunkiem. mogłaby, gdybym miał inną pracę. zwykle przecież na tym to polega: zatracić się w papierach, aby nie komunikować z melancholią, która w głowie rozkłada sobie łóżko polowe. wiadomo: pracujesz – mniej myślisz, mniej czujesz, cały jesteś mniej. ale w przypadku pisarza sytuacja wygląda na odwrót: na tym właśnie polega sztuczka, aby babrać się w melancholii jak świnia w kałuży, jak karaś w mulistym dnie stawu. dlatego jeśli zatracić się, to przede wszystkim w smutku, pójść z melancholią do łóżka. ale coś za coś, nie można mieć wszystkiego, z czegoś trzeba zrezygnować. na początek może z gąbki na rzecz różowego pluszu, bo jakoś jej w tym burdelu nie widzę.

o apatii, hipochondrii, meteoropatii

[144] chyba najwyższy czas, żebym przestał na blogu obiecywać, sumienność mi nie wychodzi. tym razem to pewnie przez lato. ogólny brak refleksji na ulicach w końcu wdziera się do głowy i robi z umysłu plażę. taką wiadomo sopocką, na której panny wydymają ponętne usteczka: jurek, weź mnie posmaruj filtrem, będzie chłodniej! miasto latem jest urocze, całymi wagonami dostarcza motywów na zjadliwe felietoniki, podsuwa gotowych bohaterów literackich, pcha się do opowiadań, ale równocześnie demontuje poznawczo na części pierwsze, przez co wszystkie te motywy, o których mowa, wydają się świeże i zabawne, i konieczne do zwerbalizowania, podczas gdy w rzeczywistości są dotkliwie wtórne i niewybaczalnie nudne. wiadomo. dlatego siedzę cicho.

ale pod skórą znów jęło tętnić, nie jest to tętnienie życia, raczej na odwrót, tętnienie śmierci nieuniknione kroki hiszpańskiej inkwizycji, ciężkich butów stukot, oddech jesieni na plecach. albowiem zawsze coś za coś: kończy się lato ze swoją beztroską głupotą i ciepłem w okolicach serca, a zaczyna weltszmerc ze swoją okrutną analizą i niedogrzanymi stopami. ach, jesieni moja miła, kochanko poetów i największa kurwo na osiedlu, z każdym rokiem straszniejsza i bardziej poważna. w tym roku straszniejsza pod dwakroć, gdyż na magnetofonie w moim mieszkaniu od miesięcy leci zapętlona dyskografia the national, od której parapety same podchodzą pod stopy. w takich okolicznościach zwycięzca może być tylko jeden. prawdopodobnie sztuka, chociaż właściwie to nigdy do końca nie wiadomo.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑