Miesiąc: wrzesień 2012

powrotów czar

[170] od powrotu z bałkanów byłem robot. budziłem się z kurami i od razu siadałem do pracy. tak spędziłem, wyjąwszy czas na bałkany, ostatnie dwa miesiące życia. nie jest to imponujący wynik, ale w moim leniwym jak wakacje w tunezji istnieniu, gdzie tylko książeczki, filmiki i kunsztownie pielęgnowana degrengolada – dwanaście godzin dziennie w kopalni wywleka człowieka na drugą stronę. kopalnia jest tu zresztą pojęciem umownym, te dwanaście godzin ślęczałem bowiem nad skryptami, scenariuszami, liniami dialogowymi dla pewnej niechlubnej stacji telewizyjnej, co w pierwszej chwili może i nie brzmi tak parszywie, ale gdyby istniał bóg, wziąłbym go na świadka, że łatwiej orać zębami chodnik i siać złoto niż napisać przyzwoity tekst dla telewizji, który nie drze ryja jak kibol arki na osiedlowym festynie i zarazem nie puszy się jak sowa na rozdaniu dyplomów uczelni wyższej.

nie wiem, o co mi chodzi z tą sową, ale to właśnie robiłem przez ostatni czas. teraz powoli wracam do siebie, porządkuję sprawy, zbieram ubrania rozrzucone po mieszkaniu, naprawiłem spłuczkę w kiblu i systematycznie pozbywam się rzeczy. odkąd obejrzałem everything must go z willem ferrellem, mam kompulsywną wręcz potrzebę pozbywania się, braku. tylko łóżko, biurko, plejstejszyn i zobaczymy, ile mnie wtedy ubędzie. oby ubyło jak najwięcej. przede wszystkim jednak śpię, odsypiam chorobliwie. nadal wprawdzie z przyzwyczajenia budzę się z kurami, ale zasypiam niemal odruchowo, ostatnio w knajpie w połowie zdania nad wódką. nie powiem, że jest mi z tego powodu przykro. jeśli uczciwie postawić sprawę – nie jest mi przykro ani trochę, z ochotą budziłbym się jeszcze rzadziej.

bałkany, chorwacja i do domu

[169] ostatecznie wszystko kończy się w salzburgu, w niewielkiej knajpie nad kuflem lokalnego sikacza, gdzie powoli dochodzimy do siebie. ale po kolei. wcześniej po drodze z bośni zahaczamy bowiem o chorwację, trzeci czy czwarty raz podczas całej wyprawy. w chorwacji mieliśmy spędzić parę dni wakacji, takich prawdziwych, z taplaniem się w adriatyku, skakaniem na główkę z pomostu i siedzeniem na plaży z winem i burkiem – bałkańskim hamburgerem, którym zajadaliśmy się regularnie w serbii, czarnogórze i bośni. z braku czasu chorwację okroiliśmy do trzech dni, co daje się przeliczyć na dwie wizyty w adriatyku, jednego burka i jedno symboliczne pijaństwo na plaży. wszystko to w miejscowości gradac, która od dziś jawi mi się jako mały raj na ziemi. pomimo turystów i tego, że poza główną ulicą nabitą sklepami z badziewiem – są tam jeszcze tylko zaledwie kamienie na plaży, skromny market i jednoręki bandyta przy bankomacie. ale moment, w jakim tam trafiliśmy, okazał się wyjątkowy – byliśmy właśnie po podróży życia, podczas której żaden z nas wprawdzie nie wypoczął, ale też żaden nie szukał wypoczynku. po dwóch intensywnych tygodniach mieliśmy w głowach gotowe materiały na powieści, wiersze, piosenki, a gdybyśmy malowali – to jeszcze gotowe sceny obrazów. tych zresztą – podejrzewam – najwięcej. bałkany są bowiem niezwykle plastyczne, nie tylko przez swoje warunki geograficzne, ale również przez kontrasty w miastach, gdzie dumne, dostojne budowle sąsiadują z roztrzaskanymi przez wojnę domami mieszkalnymi, słowem – przez fenomenalną wręcz architekturę piękna i zniszczenia. że tylko usiąść i zapłakać rzewnie nad tym pięknym, pokiereszowanym miejscem.

po gradacu odwiedziliśmy jeszcze inną chorwacką miejscowość – senj. tam już tylko wiało i wywracało łódki. dawno nigdzie tak nie zmokłem, jak podczas powrotu do naszego mieszkania, kiedy naraz i padało, i wichura była taka, że wiatr zrywał plakaty ze ścian jakby senj chciało się nas pozbyć. ale rano, kiedy wyszliśmy na balkon, oczom naszym ukazał się jeden z najpiękniejszych widoków podczas wyprawy: niewielka zatoczka w mieście senj (z wodą przejrzystą bardziej niż ta w kranie), gęsto otoczona grafitowymi górami, z których jedna piękniejsza była od kolejnej. nad wszystkim nieśmiałe poranne słońce, w dole zaś pojedyncze łódeczki, niektóre z nich wywrócone po nocnej wichurze, i delikatnie zmierzwiona przez wiatr powierzchnia wody. siedzieliśmy tak na balkonie przez dłuższą chwilę i mimo że nie jesteśmy amatorami łódek z kory i widoków z giewontu, to żadnemu z nas ani przez chwilę nie przeszło przez myśl, żeby się odezwać.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑