Miesiąc: kwiecień 2011

john mclane idzie dalej, czyli jeszcze raz o tym samym, ale nie do końca

[128] to zresztą nie jest koniec ani nawet początek, ten nerw uruchomił się znacznie wcześniej. najpierw pomyślałem: trochę to jednak niestosowne, iż mój ewentualny dzieciak, o ile kiedykolwiek będę miał dzieciaka, urodzi się przynajmniej trzydzieści lat po moich urodzinach (mógłby wówczas od razu zwracać się do mnie per ty stara budo) i zobaczy człowieka, który nie będzie miał mu nic do powiedzenia. inna sprawa, że jeśli urodziłyby się wcześniej, być może zastałby ojca w mało pedagogicznych okolicznościach: z kokainą w nosie i dwiema tajskimi prostytutkami w mieszkaniu do połowy wypełnionym kisielem. nie mówię, że na pewno, ale jest oczywiście taka możliwość.

a później przyszły myśli nieco bardziej konwencjonalne, nad którymi nie ma potrzeby się tutaj rozwlekać. tylko tyle, że na fali tej nowej wrażliwości i w obliczu niedostatecznej wiedzy o sobie i tobie, dzieciaku, zacząłem grzebać w rodzinnej mitologii. napisałem nawet do żih-u z listą szczegółowych pytań o dziadka, który w ’42 siedział w nowogródku. nie na zakładowych wakacjach, a u niemców w obozie. obóz mieścił się w gmachu sądu i siedział w sądzie taki dziadek, z wyrokiem śmierci za niewinność, za dawidowe pochodzenie i w obliczu śmierci odbierał lekcję życia. być może dlatego – tak później pomyślę – przez resztę obecności niewiele mówił (czyżby niewystarczającej tragedii ludzie gadatliwi zawdzięczają swoją gadatliwość?). przeważnie czytał, a gdy się odzywał, to krótko i treściwie: umyj szyję, zjedz pomidora. a później umarł i nie zdążyliśmy nawet pogadać.

do pewnego momentu takie historie funkcjonują w umyśle jako anegdota, mniej lub bardziej przykra mitologia. aż w końcu następuje moment spustowy, na przykład w głowie rysuje się obraz trzydzieści lat młodszego pacholęcia, które zwraca się do ojca w kwestiach fundamentalnych słowami skąd się wziąłem, stara budo?, i mitologia zamienia się w historię współczesną, a historia współczesna przechodzi w teraźniejszość. byłoby retorycznym nadużyciem, gdybym na koniec jeszcze dodał, iż teraźniejszość zaczyna wreszcie lepić babki z przyszłością, ale co ja mogę – tak to mniej więcej wygląda, dzieciaku.

john mclane idzie pogadać z matką

[127] nie jestem family guy. niedawno rozmawiałem z matką przez okrągłe 40 minut i jest to bodaj nasz personal longest, najdłuższa wspólna rozmowa od lat. nie ma się czym chwalić, ale jest być może nad czym pomyśleć. przeczytałem w prasie, że jedyna droga do trwałego szczęścia to budowanie szczerych i otwartych relacji z bliskimi i główka zrazu mi opadła, albowiem ostatnią szczerą i otwartą komunikację z bliskimi przeprowadziłem – jak sądzę – dwa lata temu, gdy wychodziła moja książka. słowem – mam lagi na łączach i nie doświadczam trwałego szczęścia. wielkie halo.

rodzina to jest zresztą taki element rzeczywistości, w którym emocje piętrzą się jak budynki na blokowisku, wobec czego nie ma się co dziwić, że człowiek wychowany na szklanej pułapce woli raczej z kim innym i o czym innym. przetwórstwo emocjonalne w życiu codziennym to nie jest moja domena. moją domeną jest komunikacyjna czkawka, ironia, autoironia, do tego stopnia, że niekiedy przestaję rozeznawać się w sobie, co jest moim rzeczywistym poglądem, a co jedynie ironicznym komentarzem do świata. wszystko z marszu trafia w podwójny nawias i niewiele spoza nawiasu wychodzi. co ostatecznie może nie jest taką złą metodą radzenia sobie z życiem: jaka rzeczywistość, taka metoda.

ale i tutaj pojawia się pewien przełom. człowiek ironiczny w pewnym momencie przyłapuje się bowiem na tym, iż nieoczekiwanie stał się swoim własnym żartem i teraz dryfuje po bezkresnych terytoriach kałuży, skąd nie widać chodnika, i tylko od czasu do czasu myśl przez jego głowę przemknie, że być może pora na moment zdryfować w stronę brzegu. wobec czego odwiedza matkę, która jest właśnie w trakcie kolacji, i z początku nieco zakłopotany rozmawia z nią przez okrągłe 40 minut.

poeta wchodzi na drzewo, czyli gdańska masakra piłą spalinową

[126] jest taki moment w życiu poety, kiedy odkłada wierszyki na bok, wyciągnięty sweterek po babci zamienia na czerwoną, robotniczą kamizelkę po dziadku i rozpoczyna dans macabre z mechaniczną piłą spalinową. to są rzadkie momenty, dlatego poeta zawsze o nich mówi.

najpierw obchodzi teren, na oko sprawdza odległość, wysokość, słowem – bawi się poeta w geodetę. później mocuje drabinę i sprawdza, czy się nie osuwa. wreszcie chwyta piłę, myśli coś ciężka ta piła i w jego głowie mimowolnie wyświetla się kadr, jak za parę minut upierdala sobie rękę w łokciu.

ostatni raz z czułością spogląda na drzewo, które niebawem upadnie. jest południe, pełne słońce. poeta ciągnie za linkę maszyny, ciągnie zdecydowanie, maszyna odpowiada warkotem i teraz jest jak pit bull, który za moment rzuci się do szyi tej niewinnej wisienki. poeta wchodzi na drabinę.

stojąc na odpowiedniej wysokości, rozpoczyna egzekucję. wióry płyną w powietrzu jak wstążeczki dymu. brat poety z bezpiecznego miejsca ciągnie zarzuconą wcześniej linę. drzewo powoli odpuszcza, słychać pierwsze pęknięcia, wreszcie leci. leci w zwolnionym tempie. niczym pomnik dzierżyńskiego w ’89.

poeta spogląda z odpowiedniej wysokości i jego oczom ukazuje się wielka, czerwona piaskownica. pełna zabawek i piasku zwiezionego z plaży. to piaskownica jego bratanka. jak mógł ją wcześniej przegapić? drzewo dosięga ziemi i z należytym hukiem roztrzaskuje piaskownicę z zawartością. nie zostaje nic.

poeta schodzi z drzewa, sprawdza odległość, wysokość, patrzy ile zabrakło. po czym siada na murku z ołówkiem i kartką papieru i zaczyna układać pierwsze zdanie: drogi jasiu, piaskownicę szlag trafił. w te wakacje będziemy więcej pływać…

woda, liryka i przyjebanie

[125] wykonałem przez internet manewr zakupu ośmiu plików w formacie mp3 za łączną, oszałamiającą kwotę pięciu funtów. pięć funtów za płytę bez krążka cd, pudełka, książeczki, special thanks to i świecidełek na okładce potwierdzających oryginalność, słowem – pięć funtów za płytę, której w istocie nie ma, a mimo to nadal uważam, że się opłaca. jeden mój kolega za takie praktyki zwyczajowo leje po twarzy. może nie w sensie literalnym, ale uważa i to uważa zdecydowanie, że płyta to jest kształt, zapach, faktura, kolor i teksty do uczenia się ich na pamięć. a także – last, but not least – wrażenia słuchowe. ale nie dlatego się kolegujemy.

płyta nosi nazwę waterworks (dla kolegi ewentualna opcja kupna tutaj, opcja dla pozostałych tutaj), a kapela nazywa się kyst. o samym kyście tylko tyle, że to fajne chłopaki, w dwóch trzecich z podwórka w sopocie, w jednej trzeciej z berlina. gdy postanowiłem sprawdzić płytę, najpierw w mojej głowie mimowolnie zaświtała myśl, aby sprowadzić ją sobie z internetu na drodze nie do końca legalnych metod pozyskiwania materiałów (komu tak czasem nie zaświta, ten niech pierwszy rzuci telefonem). ale później przyszła refleksja: kolegów okradać? proszę, tylko chuj i szubrawiec okrada kolegów.

to już druga płyta kyst na przestrzeni ostatniego roku. z pierwszą jakoś się rozminęliśmy – niewystarczający ładunek mocy, jak mawia mój siedmioletni bratanek. za to druga już pięknie rozkłada akcenty: jest liryka, jest przyjebanie, są porywające partie (jak w utworach miss the sea czy colours). duża tutaj zasługa instrumentarium, na które składają się gitara prowadząca (liryka, oddech, wiaterek między uszami) i dwie perkusje (przyjebanie w sam środek prostokątnego czółka), wobec czego jest waterworks jak dobrze napisana książka poetycka: tam, gdzie trzeba cofnąć rękę, tam ręka zostaje cofnięta, a tam, gdzie trzeba dać klapsa, tam idzie soczysty klaps.

krótka apoteoza wątpliwości, czyli sokrates spotyka hipstera

[124] jeszcze do niedawna był pluton planetą, ale któregoś dnia przyszedł facet z teleskopem, powiedział: w dupie z plutonem i już nie jest pluton planetą. to trochę jakby rewolucja w myśleniu o plutonie, chociaż tak naprawdę w dupie z plutonem, bardziej chodzi o to, że nic nie jest na pewno. wszechświat podobno stale się rozszerza, wobec czego brakuje nawet tej elementarnej pewności, że najbliższa buda z kebabem stać będzie nazajutrz w tym samym miejscu, w którym stała dzień wcześniej. tak naprawdę w dupie z kebabem, ale coś jest na rzeczy, fakty przestają być dostatecznie faktyczne, z podręczników wypadają strony. można pójść dalej, we filozofię albo psychologię, i zaryzykować tezę, iż współczesna świadomość – ta jej przytomna odmiana, że polecę w tautologię – polega na wątpliwościach, a potem pójść jeszcze dalej i powiedzieć, że racjonalizm krytyczny, sceptycyzm racjonalny, teorie względności, brak jednoznacznych definicji zjawisk – cała ta niepewność (przepraszam za okrutny banał) jest immanentną pieczątką naszych czasów, ale zarazem specyfiką osobowości refleksyjnej, intelektualnie roztropnej (z czym zresztą nie każdy się zgodzi: istnieją jeszcze religia, wiara, idea boga – i ludzie mocno religijni wobec wątpliwości nie mają już takiej sympatii).

a dlaczego o tym mówię – dlatego, że w atmosferze płynnej substancji rzeczywistości, zmieniających się wartości stałych i postępującej redefinicji aksjomatów pojawia filozof o szczególnej mocy i odporności. hipster. który z jednej strony doskonale wpisuje się w naturę współczesnego świata, albowiem żadna z jego dotychczasowych definicji nie wyczerpuje tematu (byłby więc hipster rozległą jak galeria handlowa przestrzenią bez początku i końca), z drugiej zaś – pozostaje w radykalnej kontrze wobec intelektualnej rozwagi: nie posiada wątpliwości, żadna szara mgiełka niewiadomej nie pojawia się na firmamencie jego myśli, świat przed hipsterem nie ma tajemnic. w swojej jasnej wizji jest w pewnym sensie postacią tragiczną: niezachwiana pewność spotyka się w nim bowiem z silną relatywistyczną cnotą, a konstytucjonalne dla jego istnienia uczestnictwo w kulturze masowej z pogardliwym i mocno ironicznym stosunkiem wobec kultury masowej. ale sprzeczności to nie problem, ponieważ na rzeczonym firmamencie nie pojawia się autorefleksja. wszystko to sprawia, że jest hipster bytem doskonale przystosowanym, o nienaruszalnej konstrukcji wewnętrznej. pytanie, jakie musi w tym momencie paść, brzmi: jak w starciu z hipsterem zachowałby się sokrates. być może pojechałby ów jak z bałaganem (bazując na wcześniejszych doświadczeniach z sofistami), a może ugiąłby się pod ciężarem pewności i mocy, z jaką hipster sonduje rzeczywistość, i radykalnie zrewidował swój światopogląd. trudno teraz powiedzieć. inne możliwe pytania bez odpowiedzi, jako potencjalne następstwa starcia sokratesa z hipsterem, to: w którym sklepie kupowałby sokrates kardigany, na laptopie jakiej marki spisywał swoje aforyzmy, a także którego pisarza współczesnego obdarzył największym zaufaniem – i dlaczego akurat chucka palahniuka.

krótka apoteoza odcieni

[123] mowa ojczysta najwyraźniej wkracza w fazę postintelektualnej radykalizacji – podkręcić, spotęgować, zwielokrotnić. stany pośrednie powoli przestają znaczyć – jesteś albo kurwa za, albo kurwa przeciw, nie ma że pośrodku. proste opisy typu na full wypasie albo mega przesrany – że zatrzymam się przy prawniczej gwarze – nie pozostawiają bowiem miejsca na wątpliwości i dalsze roztrząsanie. świat się uzerojedynkowił, wyostrzył, uprościł, skrócił, nawet w sferze dziennikarstwa i krytyki kultury. ja zresztą sam regularnie wpadam w pułapkę uproszczonych komunikatów, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to trochę tak, jakby barbarzyńca maszerował w oczojebitnej kurtce po plaży w pełnym słońcu. czy jakoś tak.

postępująca radykalizacja mowy idzie w parze z ogólną radykalizacją świata. co niekiedy jest dobre i konieczne, na przykład na płaszczyźnie refleksji społecznych. dlatego właśnie jan gross jest taki istotny – aby wywołać symboliczną rewolucję w ugruntowanym już myśleniu, która nie dokona się na drodze subtelnych aluzji. dlatego jan palach oblał się benzyną i podpalił w ’69 – bo żadną petycją, żadnym grzecznym listem nie wzruszyłyby świata. z tego samego powodu kurt cobain rozczapierzył sobie czaszkę przy pomocy strzelby – inaczej prawda zamieniłaby się w produkt, a produkt zamieniłby się w gówno i spłynął rynsztokiem.

ale istnieje jeszcze świat równoległy, cała gama wrażeń, postaw i refleksji, które nie domagają się krzyku i ofiary na ołtarzu. widać to świetnie w języku, który zasadza się na odcieniach, cała dobra literatura to jest przecież gra subtelności. nawet jeżeli sam tekst uderza między oczy i nie pozwala się podnieść. wiadomo, że inaczej sprawa ma się z językiem potocznym – ale przecież nie o poezję w mowie codziennej tutaj chodzi, proszę sobie wyobrazić, że nagle cały kraj mówi leszkiem kołakowskim wymieszanym z czesławem miłoszem – ocipielibyśmy wszyscy w mgnieniu oka. chodzi raczej o to, że nic nie zaczyna się i nie kończy w jednym zdaniu, a uproszczona nakładka na rzeczywistość jest dalej tylko nakładką, jest nakładką.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑