Miesiąc: maj 2011

pogwarki, część 7.

[132] blogi autorskie posiadają tendencję do przepoczwarzania się w anonse albo raporty reutersa. autorzy tych blogów posiadają tendencję do przepoczwarzania się w grzecznych spikerów własnej działalności albo działalności świata. wszystko posiada tendencję do przepoczwarzania się w watę cukrową albo suche wafle i jest to smutny, a zarazem mocno bezpieczny kierunek rozwoju sytuacji. taka szlafmyca mnie nie zachwyca, dlatego chuj z tym. parę dni temu dostałem propozycję, aby wykarczować bloga z nieczystych myśli oraz przekleństw, uczesać frazę na bardziej uczesaną i wejść w ciepłą, bezkolizyjną, a przy tym także nie najgorzej płatną współpracę z oddziałem sekretnej telewizji internetowej. jako pismak na zlecenie, pies na zawołanie, kamerdyner na gwizdek. proszę dać mi sekundę, grzecznie to przemyślę i dam państwu odpowiedź w ciągu kilku najbliższych lat. z poważaniem, dżej 'wciąż scyzoryk’ mansztajn.

poznań poetów, jeszcze raz

[131] już kiedyś pojawiła się tutaj notka pod tytułem poznań poetów, ale wiadomo, poznań daje radę, toteż notka pojawia się w wersji zremasterowanej, choć także w nieco innym kontekście. ale o innym za chwilę, najpierw o tym samym, czyli dwa słowa wstępu. pojechałem do poznania na festiwal poetycki, a dokładnie to pojechaliśmy we dwóch, z markiem kaźmierskim, szefem polsko-angielskiego wydawnictwa off_press, w którym to wydawnictwie niebawem ukaże się vienna high life (a więc to samo, co ostatnio, tyle że w języku królowej brytyjskiej). marek był zresztą wyjątkowo mocnym punktem wycieczki, już na dzień dobry w pociągu postawił na stoliku litrowego drinka w trzydziestu procentach złożonego z coli, w siedemdziesięciu procentach złożonego z wódki. no i tak to mniej więcej wyglądało do końca.

w poznaniu oczywiście poezja, oczywiście nadobne panny i alkohol, niczego nie brakuje. trzeciego dnia festiwalu miałem czytać swoje teksty obok bohdana zadury i dariusza sośnickiego, wobec czego z początku byłem – jak to się mówi – nieco obsrany pierogami. to znaczy myślę sobie: zadura, obok zadury jeszcze nie czytałeś, mansztajn, i raczej więcej sobie nie poczytasz, więc skupienie, chłopaku, skupienie i kurwa zen. ale to są zawsze takie pierwsze myśli, które później wspomina się z uśmiechem. wcześniej tego samego dnia, co jest właśnie tym innym kontekstem, odwiedziłem jeszcze poznańskie gimnazjum. miałem opowiedzieć o poezji i jak to właściwie ze mną było na początku. ułożyłem sobie nawet jakiś zarys planu w głowie, ale przecież – powiedzmy sobie uczciwie – nigdy nie wiesz, co tak naprawdę się wydarzy, gdy siadasz naprzeciwko dwudziestu sześciu podejrzliwych piętnastolatków. ty, poeta z jedną książką, niewyparzoną gębą i niedostatecznym podejściem pedagogicznym. pomimo kursów.

ale była moc, był groove and drive, młodzież słuchała, młodzież zadawała pytania i pomyślałem sobie wówczas, że to być może pierwsze takie moje spotkanie, które ma jakiś głębszy sens. gdy wracałem taksówką do hotelu, w słońcu okrutnym jak kwiecień, pysk mi się w środku uśmiechał.

zwyczaje polaków

[130] wczoraj odbyło się kolejne zjednoczenie czytelnicze. dla tych, którzy nie wiedzą – amatorzy czytania wychodzą z książkami na miasto i czytają, każdy sobie, w ustalonym wcześniej miejscu przez trzydzieści minut. ilekroć czytają, tylekroć zbiera się wokół nich, nierzadko o wiele liczniejsza, grupa biernych obserwatorów. tak zwane rozdziawione japy. rozdziawione japy – nie inaczej – gapią się i nie dowierzają, niektórzy podejdą na moment nieco bliżej i zajrzą któremuś z czytających przez ramię, aby się upewnić, że to naprawdę książka, że w środku naprawdę znajdują się litery. jeden rozdziawiony zastanawiał się wczoraj na głos, czy zgromadzeni rzeczywiście czytają, czy tylko udają, że czytają, a jeśli udają, to jaki jest sens takiego udawania. zupełnie jakby obserwował magiczną sztuczkę i zastanawiał się, gdzie jest trik. między czytelnikami leżą skrzynki z książkami, można sobie wypożyczyć, można także nieoczekiwanie doświadczyć obecności syna bożego. wczoraj do skrzynki podchodzi niewiasta, lat na oko dwadzieścia pięć, chwyta w rękę dostojewskiego, dłuższą chwilę przygląda się okładce, po czym odkłada książkę na miejsce, wypowiadając pod nosem jedynie sakramentalne: o, chryste. taka tradycja, takie zwyczaje.

kochanowski raz jeszcze

[129] majówka jeszcze nigdy nie była taka wyczerpująca i destrukcyjna. stąd pauza na blogu celem przywrócenia poziomu elektrolitów w organizmie i złapania równowagi pomiędzy uszami. wróciłem po pięciu dniach lewitowania nad ściółką leśną, wróciłem z silnym poczuciem, że właściwie to najchętniej zamieszkałbym na jakiejś gałęzi w borach tucholskich i zamiast na komputerze – wydzierał wiersze rylcem na sosnowej korze. to nieprawda, nie zamieszkałbym, ale ilekroć wracam skądkolwiek, tylekroć w głowie mam burdel i jak bumerang wracają do mnie słowa remarque’a: ego zawsze pragnie swego przeciwieństwa. przeczytałem je kiedyś w książce, której tytułu teraz nie pamiętam, i od tego czasu wiszą nade mną jak klątwa kasandry. stoisz – chciałbyś leżeć, budzisz się w półmilionowym mieście – chciałbyś się nie obudzić w stuosobowej wiosce. a na końcu boli cię głowa i najpierw myślisz, że to wciąż alkohol, a później myślisz, że to jednak nie alkohol.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑