Miesiąc: czerwiec 2011

liepzig-berlin-danzig

[136] siedzę właśnie w holu hotelowym w berlinie. wespół z kolegą kwiatkowskim siedzimy, już spakowani i gotowi do drogi powrotnej. przez kilka ostatnich dni braliśmy udział w czymś, co po polsku nazywałoby transfer poetycki. dni spędzaliśmy w instytucie polskim w lipsku przy starówce, po jednej stronie my, po drugiej tłumacze z lipska i berlina, tłumacze tłumaczą, cośmy poprzywozili w książkach, my tłumaczymy, co mieliśmy w tym albo innym zdaniu na myśli. cała robota w praktyce przypomina ruchanie wiersza od tyłu za pomocą szczotki ryżowej, ale taka jest najwyraźniej cena wyjścia poza getto własnego języka. dekonstrukcja, rozkład, wykastrowanie z mocy i próba ponownej syntezy.

cały proces zwieńczył, jak to się mówi, wieczór autorski w lipsku, skąd nazajutrz wystartowaliśmy na festiwal poetycki w berlinie. z festiwalu – prawdę mówiąc – nie specjalnie skorzystaliśmy, zdążyliśmy tylko wpaść na spotkanie pt. nowy arabski świat (sic!), gdzie kilkoro młodych arabów czytało w swoim języku płomienne oracje do narodu. wysiedzieliśmy może 6, może 8 minut, po czym ruszyliśmy w miasto. berlin to takie trochę większe wejherowo, toteż wiadomo – sporo się dzieje. przypadkiem trafiliśmy na koncert barbary cuesty, która – może to był alkohol, z którym się nie rozstawaliśmy, a może coś innego – weszła nam gładko pod skórę. teraz, wyraźnie jeszcze rozchwiani po nocy, siedzimy w holu z odliczonym do wyjścia czasem, łysy facet rechocze do telefonu, młoda chinka stuka małymi palcami w ajfona, a nam trudno oprzeć się wrażeniu, że tych kilka dni to był wyjątkowo dobry czas.

głowę popiołem, czyli jeszcze raz o polskim kinie

[135] wyrażam skruchę. wyrażam i powiem o niej szerzej. ostatnie dni spędziłem w ciemnych, przeładowanych widzami salach kinowych, oglądając polskie kino na fpff w gdyni. do tej pory było tak: ilekroć podchodziłem do polskiego filmu, serce moje zamieniało się w struchlałą mysz, niedostatki poczucia wstydu i żenady u reżysera w trójnasób odczuwałem w sobie. do tego ironia, mnóstwo ironii we mnie, która każdy dialog i każdy gest bohatera, bohaterki dzieliła na dwa, dzieliła na trzy, jak szmatę wyżymała. to nie są oczywiście odosobnione doświadczenia, to są doświadczenia zbiorowości, która wnioski o polskiej kinematografii wyprowadza z repertuaru multikina.

tymczasem proszę, po czterech intensywnych dniach z polskim filmem nie dość, że nie mam specjalnej ochoty na ironiczne wycieczki, to jeszcze z czystym sumieniem przyznaję przed samym sobą i przy okazji państwem tutaj, że istnieje wspaniałe polskie kino: istnieją wspaniali polscy reżyserzy, scenarzyści piszą wspaniałe scenariusze, aktorzy potrafią zagrać koncertowo.

dobre filmy nie staną się oczywiście regułą w tym kraju i wnioski także powinny być powściągliwe, tym bardziej, że w tym roku fpff został mocno okrojony i do konkursu głównego zakwalifikowało się zaledwie dwanaście tytułów – ale niemal o każdym z nich można by bez wstydu powiedzieć coś dobrego. wojciech smarzowski trzeci raz z rzędu (po weselu, domu złym, a teraz róży) skutecznie zamyka widzowi usta, pozostawiając go w głębokim paraliżu. jan komasa w sali samobójców i leszek dawid w ki udowodnili, że można zrobić mocne, wiarygodne kino o polskiej współczesności najmłodszej bez popadania w banał i pretensję. greg zgliński też nie cofnął ręki i w swoim debiucie fabularnym (wymyk) trafia widza między szpachelki powiek.

mógłbym tak jeszcze dalej i więcej, i bardziej szczegółowo, ale pointa zdążyła już paść kilka zdań temu. teraz pojawia się pytanie, czy polski widz cokolwiek z tego zobaczy. pozostaje zatem przyglądać się naiwnie kierunkowi rozwoju wydarzeń i repertuarom polskich kinopleksów, których włodarze – powiedzmy to sobie wyraźnie – albo dalej będą traktować polskiego widza jak szeregowego idiotę bez oczekiwań, albo zrobią trochę miejsca w programie, niegroźny margines na coś innego, i zaryzykują. dla dobra naszego i waszego.

make life easier

[134] kasia tusk mnie onieśmiela. w najlepszych swoich czasach (czyli – można powiedzieć – właściwie teraz) nie byłem, nie jestem choćby w jednej czwartej tak sumiennym blogerem, co córka premiera blogerką. sytuacja tym dramatyczniejsze rysuje perspektywy, iż poszedłem na rihab, bejbe: mniej internetu – więcej książek, mniej porno na darmowych stronach – więcej pedałowania na rowerze i siedzenia tyłkiem na trawniku. dla zdrowia i rozwoju osobistego, powiedziałbym, gdybym miał mówić do kamery tvn-u, ale znam siebie przecież, takie motywacje to są płoche motywacje.

być może śmierć mojego kota tak mnie nastraja. kot mi umarł parę dni temu i nie bardzo mam pomysł, jak się z tym pogodzić. odsłoniłem zasłony w mieszkaniu, żeby jakoś to przetrawić łatwiej, napisałem w notatniku zdanie: to nie jest koniec świata, taki kot przychodzi i odchodzi, po czym skopiowałem i wkleiłem kilkadziesiąt razy jak zaklęcie. średnio działa. taki kot przychodzi i odchodzi, ale ja myślę, mam wrażenie, że tam mogło być coś więcej, jakby uczucie, być może incydent względnie stałego uczucia. nie dość stałego, jak się jednak okazuje, skoro kot umiera bez słowa nad ranem, jakbyśmy nie mieli jeszcze do pogadania. rozumiem, że była umowa – nikt nikogo nie niepokoi o niedorzecznych godzinach, ale mógł chociaż, mogłeś chociaż wydrapać coś na szafie, żebym miał na dłużej.

fun fun fun

[133] nie wiem, od czego zacząć. może od tego, że w mieszkaniu mam niecałe 15 stopni celsjusza, co w obecnej sytuacji jest jakby błogosławieństwem w sensie religijnym, albowiem obecna sytuacja ze swoim upiornym słońcem wykracza daleko poza moje możliwości adaptacyjne. dwa dni temu wracałem ze stolicy pociągiem straszliwszym aniżeli najniższy krąg piekła u dantego i nieomal zszedłem, odstawiłem łyżkę, przeszedłem na stronę większości, pierdolnąłem w organizer*, wyzionąłem ducha przez rozdziawione jak dziób pisklęcia pory w skórze. myśmy jechali, a powietrze stało jak na stacji stoi lokomotywa. to nie są dobre momenty, to wcale nie są dobre wspomnienia.

w stolicy zaś brokat, konfetti, andrzej wajda, darmowa whisky i dwanaście ton jedzenia. to znaczy gala zwierciadła, na którą pojechałem z przyjaciółmi, nie po statuetkę, a po ostrą wiksę, darmową whisky i dwanaście ton jedzenia, które mieliśmy zapakować w reklamówki. ostatecznie rzeczywiście nie wygrałem, o czym później z nieprzejednaną powagą na twarzy powiedziałem do kamery: jestem głęboko rozczarowany werdyktem, nominacja to żadna przyjemność, każdy może być nominowany, ale to zwycięzca bierze wszystko, wobec czego nie wiem, co ja tu właściwie jeszcze robię. później w hostelu, który znajdował się na terenie zakładu psychiatrycznego przy dolnej 42 (co jakby pasowało), zastanawiałem się, czy to był mój najlepszy czy może najgorszy żart tego wieczoru. czas pokaże.

poza tym celebryci, mnóstwo celebrytów, którzy – jak się okazuje – na takich bankietach nie specjalnie wchodzą ze sobą w miłość. pojawia się na przykład szymon majewski show z małżonką, błąka trochę między stolikami, machnie do dwóch osób ręką i jakby tyle. albo maciej stuhr, który schodzi ze sceny po wyraźnie zabawnej konferansjerce i nie bardzo wie co dalej, do kogo podejść, z kim wymienić pogląd na temat karoliny gruszki, która tej nocy wyglądała jak marzenie senne. słowem – żadnych buziaczków, eksplozji śmiechu z odchylaniem głowy do tyłu: raczej czujne śledzenie rozwoju wydarzeń i czytanie w myślach. naszą uwagę najmocniej skupiła jednak darmowa whisky (wszak z niewielkiego jesteśmy miasta), wobec czego niewiele więcej państwu tutaj opowiem. pomimo okoliczności i podniosłej atmosfery wydarzenia, gąbka szybko wróciła do swojego kształtu i wracając po nocy na dolną 42 zdążyliśmy jeszcze szybciutko zaliczyć mandaty z paragrafu chlanie kasztelana w miejscu publicznym za chlanie kasztelana w miejscu publicznym. tak się bawi trójmiasto w stolicy.

*dopisane później, inspiracja poniżej

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑