Miesiąc: lipiec 2011

amy winehouse idzie do nieba

[140] trochę tak jest, że obecnie duży, poważny artysta znaczy tyle co drobny, słodko-pierdzący cinkciarz. nie robię tego często, ale gdy zaglądam w telewizor, widzę nieprzebraną kolejkę tych drugich, którzy mieliby ochotę powiedzieć coś do kamery, wiedzą, że wypada powiedzieć coś mocnego i ważnego, skoro słucha ich połowa świata, i jedyne, co robią, to czkają sloganami wyprowadzonymi z dramatów na hallmarku. współczesny, słodko-pierdzący cinkciarz jest trochę jak kierowca auta marki volvo: na tylnym siedzeniu wozi porcelanową zastawę, a na przednim ambicję, aby zostać kierowcą rajdowym. ostatecznie nie ma w tym nic złego, historia przepuszcza takich przez maszynkę do mielenia, żal jest jedynie taki, że pojęcia się dewaluują. duży artysta staje obok cinkciarza i posiadacz telewizora nie jest w stanie dostrzec różnicy, cinkciarze nauczyli się imitować ból świata, żonglować postawą tych pierwszych, podług której śmierć jest bliższa ciału niż koszula i że właściwie tylko ona (śmierć, nie koszula) jest jedynym dobrym rozwiązaniem, jedynym uczciwym komunikatem. ale cinkciarz nie podejdzie za blisko, zawczasu cofnie rękę, albowiem zbyt wiele w nim cinkciarza, zbyt mało artysty. tutaj w końcu pada pytanie: co jest pięknego, co może być pięknego w śmierci dwudziestosiedmioletniej artystki, którą bolało naprawdę? otóż: wszystko.

lato żywych trupów

[139] takich przerw już więcej nie będzie. ta zdarzyła się, albowiem dalej prowadzę życie, o jakim stoi w notatce poniżej – życie szalonego jak wiatr dzieciaka, który dostał pozwolenie na broń. ale na więcej mnie nie stać, gdyż w głębi duszy jestem zorganizowany i poważny, a każda taka przerwa, wynikająca przecież z nieutulonego lenistwa, wpędza mnie w poczucie winy. dlatego jestem i mówię do państwa, z niewyraźną po przebudzeniu twarzą i pomimo świadomości błąkającej się w dalszym ciągu po innej rzeczywistości równoległej. nie o tym jednak, o czym w rzeczywistości chciałbym powiedzieć, czyli wydarzeniach ostatnich dni – o chłopcach i dziewczętach w polsce (jak w tytule niezwykle trafnej książki o chłopcach i dziewczętach w polsce), ale o czymś niemal równie istotnym, choć w gruncie rzeczy nie dość istotnym, tak tylko mówię, aby utrzymać państwa uwagę w tym miejscu.

piszę książkę. mówię o tym głośno, być może dlatego i po to, aby dostarczyć sobie dodatkowej motywacji. piszę książkę poetycką, w której zamierzam umieścić wszystkie swoje demony, strzygi i marcinów. całą tę okrutną reprezentację. chodzimy przecież ze sobą już tyle lat i tyle razem przeszliśmy, że nie potrafię teraz albo nie chcę o niczym innym. mógłbym jeszcze o miłości, bo tej wciąż jest we mnie pełno, ale to jakby kolejny demon, piękny i kokieteryjny, siedzący w zwiewnej bluzeczce na murku przed kawiarnią. nie wiem, kiedy skończę, nie śpieszę się, nie odliczam tekstów do końca. jestem może w połowie, a być może dopiero zacząłem. ale piszę: z niewyraźną po przebudzeniu twarzą siadam przy biurku i pomimo świadomości błąkającej się w dalszym ciągu po innej rzeczywistości równoległej, składam się cały do kupy, zbieram refleksje we wiaderko i siedzę w tej ponurej piaskownicy odrobinę dłużej niż zwykle.

poranne refluksje nad wodą

[138] zaszalało dziecko trochę: bo to festiwale różnego typu, bo to spotkania autorskie w kraju i zagranico, bo to koncerty, mnóstwo koncertów w ostatnim czasie, bo to okazjonalnie także domek na wiosce, ale przede wszystkim – bo to wizyty towarzyskie i spinająca każdy z tych punktów, spinająca mocno, bezwarunkowo i bezwzględnie, idea wielkiej, tłustej biesiady, od której cały mansztajn teraz boli.

stoję w kuchni nad garnkiem z wodą gotującą się na makaron i zastanawiam się, co to jest za życie, w co ja się właściwie dałem sobie wmanewrować. któregoś razu po nocy wypełnionej szaleństwem znajduję w mieszkaniu kurtkę żeglarską niewiadomego pochodzenia, szuflę do odśnieżania (pomimo lata) oraz 2,5-metrową rurą z rusztowania i – bogiem a prawdą – nie dziwię się aż tak bardzo, z każdym takim porankiem dziwię się mniej. innym razem przez ogólną, życiową postawę mania wyjebanego niszczę ulubiony sprzęt grający za kilkaset złotych i żadna poważniejsza refleksja nie przemknie przez mój rozhuśtany umysł. nie wiem, jak do tego doszło, że lekką ręką puszczam stówę każdego dnia, mimo że na koncie coraz większe przeciągi i bank coraz wyraźniej doprasza się o swoje. to znaczy moje, ale bank ma odmienną perspektywę. poza tym alkohol, wciąż alkohol i nie pamiętam już, jak to jest obudzić się w pełni trzeźwym, rześkim jak majowy wiatr o poranku i przebiec dwa kilometry lasem bez ryzyka zapaści. tylko wczoraj, podczas spokojnego wieczoru w kawiarni, wypiłem butelkę wina, dwa piwa i połowę półlitrowej wiśniówki – wszystko w imię rozmowy. a gdy rozmowa się kończy albo przestaje wystarczać, gładko wikłam się w pomysły przeciwko życiu, na przykład wespół z tym człowiekiem któregoś razu wpadamy na pomysł, aby lać sobie do szklanek wódkę nad dachem pędzącego złoty dwadzieścia auta, po czym wiatr zwiewa mi z głowy okulary. proszę mi wytłumaczyć, jaki stan umysłu prowadzi do takich zachowań. do tego odżywiam się jakbym miał terminalnego raka mózgu i ostatecznie przestało mi zależeć na zdrowiu. to nie lato, to nie jest kwestia wakacji, to jakiś ponury żart z mocno ironiczną – obawiam się – pointą.

edit (17-07-11): na koniec zaś – choć bóg jeden raczy wiedzieć, na czym to wszystko się skończy – skradziono mi rower. z mojej winy, to znaczy niedostatecznego braku zaufania wobec nieuczciwego jak wróżąca z dłoni cyganka na dworcu społeczeństwa.

opener 2011, czyli o tym, jak od deszczu rozpuściły mi się wszystkie pieniądze w portfelu, umarł ipod i kurtka jęła powoli gnić

[137] jeżeli człowiek nagle zamilknie, jeżeli zamilknie przypadkowo na styku miesięcy czerwiec/lipiec, znaczyć to musi i w istocie znaczy tyle, że poszedł ów na biesiadę, cztery dni z nutą promenadową, gdzie poza muzyką i machaniem zmierzwioną od machania czupryną, tapla się ów w błocie jak rozpięte prosie na koksie i kombinuje z alkoholem. jest polaczkiem-cwaniaczkiem w środku pięknego, chociaż mokrego piekła.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑