Miesiąc: sierpień 2014

rzecz o babuli

[217] matka moja nigdy nie zapaliła szluga przy swojej matce, chociaż jarała czterdzieści prawie lat. ilekroć się widywały, matka wstrzymywała konie i heroicznie powściągała nałóg. a kiedy 90-letnią już babulkę, coraz bardziej zdezorientowaną, postanowiła zaprosić do wspólnego mieszkania, nadal wymykała się cichcem na bucha do łazienki albo wychodziła na spacer. zawsze byłem pełen podziwu – czterdzieści prawie lat skrupulatnego mydlenia oczu. dosłownie leszek miller w spódnicy.

nie ze strachu to robiła czy z wyrachowania, a raczej z dobrego – jak podejrzewam – serca. babcia moja, której rodzeństwo padło albo w czasie wojny, albo – jeśli miało tyle szczęścia – dopiero po czarnobylu, postanowiła bowiem zostać kapsułką centrum i żyć wiecznie. całe swoje życie przeżyła w cnotliwej abstynencji, z dala od używek, otoczona – jak jakaś pani wiosna – warzywami i owocami. palacze wzbudzali w niej troskę i współczucie. matka moja najwyraźniej postanowiła zaoszczędzić jej zmartwień i przez czterdzieści prawie lat dekowała się ze szlugami jak armia krajowa w puszczy solskiej.

a teraz rzuciła. to znaczy przeszła na e-papierosa, czyli trochę rzuciła, a trochę ciągle jara. ale już nie musi się wymykać, zamykać w łazience – teraz palenie odbywa się pod jakimś zmyślonym hasłem, na przykład aplikowania sobie witamin, inhalacji czy czego tam jeszcze. w myśl zasady, iż babcia w takim jest wieku, że każdą ściemę łyknie.

dziś babuli stuka dziewięćdziesiąta trzecia wiosenka. pomimo wieku, wciąż jest zdrowa jak wiadro jabłek. a gdy już kiedyś przyjdzie jej pora, bo na każdego w końcu musi, będzie to zapewne ten rzadki przypadek człowieka, który umiera zdrowiuśki niczym rekin.

teraz babcia skubie winogrona, pije kompot i czyta tinę. przewraca kartkę i trafia na artykuł o człowieku, który zasnął z papierosem w ustach i spłonął żywcem we własnym mieszkaniu. mówi, że to niesłychana tragedia. po czym dodaje, z szelmowskim uśmiechem: dobrze, że basia się opamiętała. papierosa na prąd też mogłaby wyrzucić. a basia to jej córka, moja matka.

lizbona, stacja czwarta, ostatnia

[216] kawałek od centrum, przy largo do chafariz de dentro, mężczyzna w kształcie komody przeprawia się przez ulicę z wielkim workiem na plecach. co jest w worku, o tym dowiemy się za chwilę. ulica jest pusta jak moja kieszeń po tej wycieczce, więc można mówić o zaskoczeniu, kiedy w człowieka-komodę za sekundę wjedzie rozpędzony skuter.

siedzę parę metrów dalej, w ogródku restauracji bez nazwy. menu jest tylko po portugalsku, kelner też jest tylko po portugalsku, więc do końca nie mam pewności, co zamówiłem. po mojej lewej piętrzą się domki rusztowań, po prawej sterczy mały, popękany kościółek obwarowany przez śpiących bezdomnych. przede mną puściutka ulica, za ulicą – już tylko muzeum fado, ostatni punkt mojej lizbońskiej odysei.

poza grupką turystów na segway’ach w białych kaskach i ochraniaczach na kolanach, którzy do muzeum zjechali prosto z dwudziestego drugiego wieku – jestem tutaj chyba jedynym turystą. nie mam wprawdzie segway’a ani kasku, ale bezdomni i tak mnie wyczuwają, podchodzą parami, jakby się wstydzili samemu, i coś nieśmiało szurają po portugalsku. parę kroków od centrum lizbona nie przypomina już skromnej, eleganckiej kobiety po pięćdziesiątce – tutaj, przy largo do chafariz de dentro, lizbona szarą od kurzu ma twarz i zbiera drobne.

muzeum jest otwarte jeszcze przez godzinę, ale zamiast wejść – siedzę i chyba się żegnam. patrzę na biały, popękany kościółek, na przysypiającego w drzwiach kelnera, na równiutko ułożoną kostkę brukową i podrywający się sporadycznie kurz na ulicy. gdyby to był polski film, w kadr weszłoby myslovitz i zagrało jakiś gówniany, sentymentalny kawałek na pożegnanie.

zamiast tego pojawia się człowiek-komoda z wielkim workiem na plecach. wzrok ma wbity w ziemię, powoli mija stoliki, wchodzi na ulicę. wtedy słychać głuchy grzmot, z worka jak korale wysypują się pomarańcze. w tej samej chwili kelner kładzie na moim stoliku zamówienie. o, ironio. babeczkę z plasterkiem pomarańczy na wierzchu.

lizbona, stacja trzecia

[215] spotkanie rodaków za granicą to zawsze ogromne szczęście. większym jest chyba tylko wejść w gówno. siedzę w lizbońskiej knajpce i strugam w komputerze. hasło do wifi brzmi tutaj „charlesbukowski”, co jest prawie tak samo zabawne jak rozmiar tego miejsca: za małe krzesełka, za małe stoliki, za mało miejsca między stolikiem a krzesełkiem, przez co nogi trzeba trzymać, nie wiem, chyba kurwa na plecach.

nie piję, zamówiłem herbatę i kawałek ciasta. herbata naturalnie przychodzi w naparstku, a ciasto jest tak maciupkie, że chwilę się zastanawiam, czy je zjeść czy wypuścić na wolność, aby podrosło.

w internecie przeczytałem, że jeśli chcesz poczytać, popisać, poczuć literacką atmosferę lizbony, to to jest twoje miejsce na ziemi. tymczasem ewidentnie trafiłem na koncert. kelner o aparycji przystojnej sowy nakurwia talerzykami tak mocno, tak spektakularnie trzaska wszystkimi dostępnymi w lokalu drzwiami i tak nieczule od kilku minut układa sztućce w szufladzie, że jak jestem oazą spokoju, tak mu zaraz chyba przypierdolę.

po kolejnej solówce odsuwam ciasteczko, uspokajam herbatę. wstaję, podchodzę do baru. już mam go prosić, aby się opamiętał, zanim ktoś komuś tutaj urwie łeb, już się zbieram w ładny angielski i usteczka składam do lotu, gdy z piersi jego wyrywa się: „polak? widzę przecież, że z polski, hehe. bez obrazy oczywiście. co ci podać?”

po takim rozdaniu spuszczasz wzrok, ostrzysz uśmiech na kamieniu, za karę zamawiasz kolejne ciasteczko.

lizbona, stacja druga

[214] dziś w parku principe real ciągnie gandzią. przychodzę tu od kilku dni, jak kotlet rozkładam się na trawie, podjadam winogrona z siateczki i notuję, co się dzieje za okiem. za oknem mojego oka. w skrócie: pedofil na wakacjach. dziś w parku liczna młodzież buja się na slacku. chłopcy robią fiflaki przed dziewczętami, dziewczęta wypinają piersi i nagradzają chłopców gradem oklasków. gandzia odbija się od jednego do drugiej, od drugiej do trzeciego. czuć ją nawet tutaj, 30 metrów dalej. ach, kochany pamiętniczku, też kiedyś byłem młody, paliłem narkotyki, robiłem fikołki dla koleżanek, cały park był mój. dziś już tylko jem winogrona w ukryciu.

w parku principe real przypominam sobie, że kilka dni temu byłem w restauracji o nazwie new black, w dzielnicy chiado. tam ponura, flegmatyczna kelnerka o urodzie wczesnej anny dymnej pomagała mi połączyć się z wifi. siedem razy podała to samo hasło, kilkakrotnie restartowała router, dla pewności pogmerała kabelkami. na koniec rozłożyła ręce i tak się skończyła ta pasjonująca znajomość. kilka dni później, dokładnie teraz, ta sama kelnerka siedzi nieopodal mnie w parku pincipe real. już nie jest ponura. śmieje się, odważnie zaciąga gandzią, pokazuje coś śmiesznego na telefonie swojemu chłopakowi. gdy wzrok jej spotka się z moim wzrokiem, cała jej rozpromieniona postać nieoczekiwanie zgaśnie. zdąży tylko wyszeptać coś chłopakowi do ucha, powierci jeszcze chwilę palcem w trawie i po chwili oboje znikną za horyzontem. no cóż, nie łączy się pracy z przyjemnością.

lizbona, stacja pierwsza

[213] a więc lizbona. skłamałbym, gdybym powiedział, że jest brzydko. dwa, trzy niezabezpieczone internety na każdym rogu wystarczą, abym był oczarowany. do tego rzeczywiście ładne budynki, taka leciwa, styrana architektura. kamienice często obłożone wzorzystą, niebieską ceramiką, coś jak glazura w łazience. ale nie jesteśmy w łazience, bo to byłoby bez sensu, tylko na środku ulicy, więc o ja pierdolę, ale faza z tymi kafelkami.

tymczasem alfama. taka przestronna łazienka na wzgórzu. wszystko tu jest zresztą na wzgórzu. siedzę w małej knajpce. tuż po samymi drzwiami co kilka minut przejeżdża tramwaj – w górę zawalony turystami po sufit, w dół – pusty jak moja kieszeń po tej wycieczce. jak się później dowiem, będzie to legendarny tramwaj linii 28, którym za kilka dni będę hulał przez pół lizbony niczym wiatr spuszczony ze smyczy.

miałem tu pisać, ale rozprasza mnie telewizor. na zmianę lecą teledyski rihanny i beyonce. zwłaszcza rihanna mnie rozprasza. wspaniała kobieta. ciekawe, czy już słyszała o mnie i tym zdaniu o niej sprzed sekundy. zamówiłem tapas. tapas w praktyce okazują się mniej czarowne niż ich nazwa – ser, szynka, jeszcze jedna szynka, pasta z makreli, chleb. na środku talerza mały pierożek. pierożek jest najsmaczniejszy.

obok mnie para z niemiec zaczepiła właśnie pisarza. pisarz siedzi przy jeszcze mniejszym niż mój stoliku, u samego wejścia. na stole laptop, w laptopie otwarty apple’owski word. ewidentnie pisze ów powieść. tyle mniej więcej widać i tyle wydedukowałem z jego rozmowy z niemcami. niemcy okazują się niezwykle ciekawi świata. maglują pisarza dobre 10 minut. co pisze, a skąd jest, a co poza pisaniem, a kogo zna, a kogo nie zna, a co zje jutro na śniadanie. zastanawiam się, czy ich rodzice nie robili przypadkiem w stasi. dojadam tapas i właściwie już mnie to nie obchodzi. wychodzę, jest tu o jednego pisarza za dużo.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑