Miesiąc: luty 2011

lech wałęsa superstar

[117] widziałem dobry rosyjski film*. trzeci albo czwarty rosyjski w ostatnim czasie i ten, podobnie jak poprzednie, chwycił mnie za pysk jak za szmatę i przeorał nim – pyskiem – całą boazerię w mieszkaniu. takie jest rosyjskie kino – najpierw przez połowę filmu łapiesz równowagę między uszami, a na końcu masz rozmontowany parkiet. zresztą niemcy też jeńców nie biorą, wiadomo. po obejrzeniu das leben der anderen planowałem nawet wyskoczyć z rwącego pociągu do pędzącej rzeki, tylko że teraz robią takie pociągi, że drzwiczki w trakcie jazdy są nieczynne i chuj ze spontaniczności.

pomiędzy młotem a kowadłem leżymy sobie my, czyli polska kinematografia. leżymy i opalamy się na stoku w zakopanem, dokąd właśnie przykuśtykał andrzej wajda i przez zamknięte rzucił usta: dobra, chłopaki, zbiórka, to teraz zrobimy film o wałęsie. polska kinematografia wstaje z leżaka, wkłada czapeczkę z daszkiem, ostatni raz smaruje kremem pysk i kuśtyka z mistrzem robić film o byłym prezydencie. a jako że w tym kraju panuje skłonność do martyrologii, mitologizacji, mitomanii i bezlitosnej tandety, to przeciętny widz jest pełen niepokoju, pełen żywej trwogi, słowem – posrany jest na długo zanim powstanie scenariusz.

ale nie wyprzedzajmy faktów, na razie polska kinematografia nie myśli o scenariuszu, myśli o obsadzie. pytanie numer jeden brzmi oczywiście kto zagra byłego prezydenta? wymienia się takie postaci jak: papież, który aktualnie obsadza wszystko, młody stuhr, który jest przecież niejako lustrzanym odbiciem byłego prezydenta, i aktor nazwiskiem karolak – 191 cm wzrostu, który wałęsę planuje najwidoczniej zagrać na kolanach. jakie będą następne kroki? trudno powiedzieć, tego nie wie chyba nawet polska kinematografia, której właśnie w tym momencie czapeczka zsunęła się z głowy.

*a film nosi tytuł kak ya provel etim letom.

prawda o ścianie, czyli o czym ten człowiek w ogóle gada?

[116] nie piję, przerwałem. od trzech miesięcy zachowuję niemal radykalną wstrzemięźliwość, co oznacza dokładnie tyle, że raz czy dwa poszedłem na kompromis, ale nikt mnie później do taksówki nie pakował. umysł mój od zawsze był raczej ponurą kawalerką w stylu romańskim, ale teraz jest przynajmniej kawalerką z umytymi oknami, przez które niewyraźnie przebija się światło. tyle że wiadomo, umyte okna to więcej światła za dnia, ale i więcej ciemności po dwudziestej drugiej, że tak retorycznie i trochę licealnie polecę. trzeźwość ma bowiem swoje zasadnicze i oczywiste plusy dodatnie, ale zarazem pewne nie dające się zbagatelizować plusy ujemne, które można sprowadzić do zdania, że świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia. spoglądasz na puste ściany, dostrzegasz odważne tynki, które przebijają spod białej jak śmierć farby i myślisz sobie: to jest właśnie prawda o ścianie, która równie dobrze może być prawdą o człowieku. wreszcie dochodzisz do wniosku, że powód, dla którego pijesz i w piciu tak wspaniale się rozkoszujesz, to jest ten sam powód, dla którego postanawiasz przerwać i przerywasz. na trzy miesiące, może dłużej.

pogwarki, część kolejna

[115] na początek zwierzę się może, iż jednak nie dołączę do grona entuzjastów nowej płyty radiohead, na którą najwyraźniej czekało siedemdziesiąt dziewięć procent użytkowników tego świata i dziewięćdziesiąt siedem procent użytkowników fejsbuka. the king of limbs przesłuchałem trzykrotnie i myślę, że chyba jednak nie tym razem – płyta jest osadzona w monotonnej stylistyce i mocno zbliżona do solowych dokonań thoma yorke’a, do których mnie z kolei jest o wiele dalej niż bliżej i tak naprawdę nie po drodze. jeśli zaś mowa o drodze, ostatnio regularnie pokonuję ten sam odcinek – z mieszkania na pocztę, z poczty do mieszkania. w ostatnim tygodniu odebrałem chyba sześć poleconych, kartonik z ładowarką do kamery, dwie książki i zawiadomienie z banku, żebym przestał w końcu lecieć w chuja i oddał pieniądze, których nie mam. co się jednak zmieniło – zmieniła się rzeczywistość petenta. poczta w oliwie, czyli na osiedlu mojego żywota, to jest teraz raj na ziemi: panie są uprzejme, ciepłe i troskliwe, a przerwy na kawę jasno określone harmonogramem. oliwa zresztą na kilku polach poszła do przodu – między salonem ślusarskim a sklepem z farbami postawili nam knajpę z sushi. knajpa nazywa się fusion sushi i daje mocno radę. gdybym był szejkiem z moskwy i mój bank miał do mnie nieco więcej zaufania, jadałbym tylko tam. no chyba że posiadałbym prywatną awionetkę z pilotem w środku, to wtedy okazjonalnie spożywałbym jeszcze w krakowie, bo tam też jest jedno fajne miejsce. a skorośmy przy miejscach, parę dni temu poszedłem do telewizji na galę sztormów i – co tu dużo mówić – było zimno jak w psiarni. telewizja najwyraźniej oszczędza, bo nikt* nie płaci abonamentu radiowo-satelitarno-telewizyjno-wojskowego, za to wszyscy* kradną. jak się jednak nieoficjalnie dowiedziałem, na wiedeński high life oddano w plebiscycie ponad 1500 głosów, wobec czego szczęka opadła mi z trzeciego piętra na parter, a potem z parteru jeszcze na chwilę do piwnicy. gdy się ogarnąłem i odgruzowałem z emocji, zadzwoniła moja osiemdziesięciosześcioletnia babcia z informacją, że właśnie przed momentem wyszła nowa płyta radiohead i żebym czym prędzej obczaił.

*prawie

przerywnik taki

[114] taki sumienny to ja chyba jeszcze tutaj nie byłem. co może być jednak pewną niespodzianką, a poniekąd także rozczarowaniem – całkiem do tej sumienności przywykłem, nawet polubiłem. nie żebym od razu stał się uporządkowanym chłopcem typu harcerz, który ma w piórniku i pod łóżkiem wszystko równo, ale jeśli zerknąć do archiwum tego bloga sprzed dwóch miesięcy, można by odnieść słuszne wrażenie, że do tej pory leciałem po przysłowiowym chuju. tymczasem od dwóch miesięcy jestem regularny jak głupoty na polsacie, dziury w szwajcarskiej goudzie i drozda na swoim twitterze. wraz ze wzrostem regularności – no co się będę czaił – wyraźnie podskoczyła także liczba czytelników tego miejsca. nawet moja matka zaczęła zaglądać, co mogłoby tłumaczyć jej rzadsze telefony do mnie i jeszcze rzadsze zaproszenia na obiad.

notka jubileuszowa

[113] bratanek jął się zwracać do mnie w trzeciej osobie. mówi teraz: czy ata przyszedłby dzisiaj i zjadł z nami obiad? albo czy zajdzie kiedyś ata do mojego pokoju i obejrzy ze mną ben tena?, albo czy mógłby ata pomóc z komputerem, bo się zakorkował? – to są dokładne cytaty. odpowiedziałem, że jak już lecimy po bandzie, to wolałbym jednak per pan szanowny ata, w końcu zarabiam samodzielnie na życie, mam już swoje lata i jakiś szacunek się należy, gówniarzu. dzieciak tylko skinął karnie głową na znak, że pojął, po czym zaktualizował bazę danych, wywracając oczami o 360 stopni.

gdy wytłumaczyłem, że ciągnę sobie zeń łacha, a później już na poważnie zapytałem, skąd te szlacheckie pomysły, pacholę odpowiedziało: ata jest dorosłym, a w zerówce tak się mówi do wszystkich dorosłych osób (dodam, że dorośli, o których mówi pacholę i z którymi zostałem wrzucony do jednego worka, to przedszkolanki, średnio po cztery dyszki każda). dzieciak nie dał się przekonać do innej strategii wymowy nawet wtedy, gdy zacząłem opowiadać o schizoidalnej osobowości i podejrzanych, dworskich manierach spod znaku królowej brytyjskiej. może dlatego, że ów lat ma niespełna osiem i to nie jest właściwy dla niego język, a może dlatego, że lepiej sobie przyswoił zasady kultury niźli jego mało szlachecki stryjek, który manier uczył się na podwórku.

do czego jednak zmierzam – do tego mianowicie, że patrzę na dzieciaka, który patrzy na mnie jak na starą betoniarkę i myśl w mojej głowie kiełkuje, że ohoho, stuka mi właśnie 29 lat, dla dzieciaka jestem pewnie starą betoniarką. znajomi, wiadomo, nadal zwracają się do ciebie jak do żula, co jest zresztą miłe i przyjazne, ale dzieciak wie, dzieciak widzi, masz 29 lat, przestałeś się kwalifikować do grupy nastoletnich, zrytych beretów, choć ty przecież nadal doskonale się w tej grupie czujesz.

do kolegów bankowców

[112] przyśniło mi się, że zaciągnąłem kredyt hipoteczny na sześćset tysięcy polskich złotych. wszystko po to, aby kupić dwupokojowe mieszkanie w sopocie z samodzielną kuchnią i niewielkim tarasem wychodzącym na ścianę sąsiedniego budynku. nie mam przy tym pojęcia (sen tego nie precyzuje), który bank miał być na tyle zuchwały i w swojej decyzji karkołomny, aby przyznać komuś takiemu jak ja, to jest przyznać w przysłowiowe ciemno, kredyt w wysokości sześciuset tysięcy polskich złotych. ale dla opowieści nie ma to większego znaczenia. znaczenie ma natomiast wszystko inne, co się później we śnie wydarzyło.

zaczęło się od telefonu z banku. kobieta o głosie krystyny czubówny (albo przynajmniej anity werner) zadzwoniła w sprawie konkursu, który rzekomo wspólnie z kilkunastoma innymi klientami banku wygrałem i w którym nagrodą była możliwość zaciągnięcia kredytu hipotecznego na niezwykle korzystnych warunkach i bez wpłaty własnej na wysokość sześciuset tysięcy złotych. naturalnie ucieszyłem się z wygranej, myśląc, że taki kredyt to wspaniała okazja, aby zacząć życie od nowa i od razu przypomniało mi się mieszkanie z ogłoszenia, o którym wcześniej czytałem w anonsach (dwupokojowe, z samodzielną kuchnią i tarasem).

odpowiedziałem, że chętnie skorzystam z możliwości, jaką oferuje mi nagroda, i kredyt z przyjemnością zaciągnę. kobieta o głosie krystyny czubównej odpowiedziała, żebym w takim razie niczym się nie martwił, bank załatwi wszelkie formalności i za chwilę przeleje pieniądze na konto. po paru minutach byłem już półmilionerem. chwilę później zadzwoniła ta sama kobieta i zaproponowała, że w związku ze wzrostem zaufania do mnie jako klienta – bank postanowił zaoferować mi dodatkowo promocyjny kredyt świąteczny na niezwykle korzystnych warunkach. zapytałem, jakie to warunki. kobieta odpowiedziała: niezwykle, proszę pana, korzystne. kredyt świąteczny opiewał na wysokość dziewięciuset tysięcy złotych. w tej sytuacji postanowiłem się namyślić i gdy po krótkiej chwili miałem odpowiedzieć, że tym razem jednak podziękuję, kobieta o głosie krystyny czubównej powiedziała, żebym niczym się nie martwił, bank załatwił wszelkie formalności i przelał pieniądze na moje konto.

w momencie, gdy odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. tym razem nie krystyna czubówna, ale sam szef sopockiej placówki do mnie mówił. w ciepłych słowach oznajmił, że jako klient cieszący się wyjątkowym zaufaniem banku otrzymałem specjalny kredyt o nazwie super inwestor opiewający na kwotę dwunastu milionów złotych. zapytałem, czy oni w tym banku przypadkiem do reszty nie ocipieli, na co szef sopockiej placówki zdecydowanym, acz spolegliwym tonem odrzekł: ależ nie, proszę pana, jesteśmy w dobrych nastrojach, chociaż bez przesady. następnie przeprosił mnie na chwilę i z powrotem podał do słuchawki krystynę czubównę, która w ciepłych słowach informowała, że czas spłaty pierwszej raty wszystkich moich kredytów upływa równo za dwanaście godzin i żebym nie zapomniał, inaczej bank naliczy karę za brak spłaty w terminie.

nim się obejrzałem, byłem zadłużony jak afryka. pod koniec dnia miałem szesnaście milionów polskich złotych na koncie, z czego nazajutrz musiałem zwrócić bankowi dwadzieścia dwa miliony samych odsetek. pomyślałem o mieszkaniu w sopocie, o samodzielnej kuchni i tarasie wychodzącym na ścianę sąsiedniego budynku i że najwyraźniej będę musiał z tym wszystkim jeszcze zaczekać.

po przebudzeniu ujrzałem twarz anity werner. anita w porannym programie opowiadała o tajnych obozach treningowych terrorystów al-kaidy i na dowód, że mamy się wszyscy czego obawiać, wyświetliła krótki materiał o afgańskich chłopach biegających z przerażeniem w oczach po złotych piaskach pustyni. i kto tu jest prawdziwym terrorystą?, zapytałem, a głos mój odbił się rykoszetem od czterech ścian pokoju i wrócił do gardła.

o sumieniu

[111] xavier dolan jest moim bolesnym sumieniem. kim jest xavier dolan – reżyserem. co mnie w nim wkurwia – że swój pełnometrażowy debiut filmowy zrobił w wieku niespełna 20 lat. w wieku 20 lat to ja skręcałem meble w ikei, chodziłem w żółtym dresie z siódemką na piersi, a w głowie miałem trociny i chomika, który z trocin lepił kulki. trochę może przesadzam, ale znowuż nie tak bardzo, żeby się pomylić.

xavier dolan natomiast w wieku 20 lat wyciąga z konta wszystkie oszczędności i robi film, który później zatytułuje j’ai tuĂŠ ma mère (polski tytuł: zabiłem moją matkę). oszczędności nie są zresztą specjalnie duże, więc poza reżyserią zajmuje się na planie także oświetleniem, scenografią i kostiumami, a do tego wszystkiego wciela się jeszcze w postać głównego bohatera. w tym samym roku jedzie z filmem do cannes i parę dni później zostaje okrzyknięty rimbaudem kina.

sam scenariusz może i dupy nie urywa, opowiada o pokwitającym nastolatku, który nienawidzi własnej matki i regularnie robi jej wietkong na chacie. gdzieś już to kiedyś było, może nawet lepiej, ale nie w tym sęk – historia jest bowiem mocno wiarygodna i momentami z powodzeniem ryje beret. co jednak świadczy o klasie filmu, to cała jego formalna strona, ze wspaniałą operatorką i kolorowymi (niczym z almodovara) kadrami, która nie pozostawia złudzeń – jest xavier dolan rimbaudem kina, jest moim bolesnym sumieniem.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑