Miesiąc: styczeń 2011

senna po raz drugi

[110] w ogóle to muszę się przyznać, że nie posiadam prawa jazdy, a wiadomo – facet bez prawa jazdy to cipa, nie facet. jedenaście lat temu, niedługo przed maturą i jakoś w okolicach moich osiemnastych urodzin, zacząłem kurs, którego nigdy nie skończyłem. kurs kosztował wtedy tyle, co dzisiaj porządna wiksa w sopocie, czyli jakieś 650 złotych. instruktor w kształcie kuli do kręgli był człowiekiem dziwnych obyczajów – regularnie pożerał cukierki z wielkiej jak worek na ziemniaki siatki i nigdy się nie dzielił. mówił, że cały ten pięciokilogramowy arsenał wozi dla wnuczki. takim workiem mógłby obdzielić 12 domów dziecka, pomyślałem wówczas, i jakoś chwilę później przyszła matura, przerwałem kurs i już nigdy więcej człowieka nie widziałem. nieprawda, widziałem go na ulicy jeszcze parę razy, gdy przejeżdżał swoim seledynowym punto z literką l na dachu. l jak lubię cukierki. dłuższy czas zachowywałem powściągliwość w ocenie własnej nieroztropności, w końcu jerzy pilch też się przecież wozi tramwajami i jakoś publikuje, a nadobne panny, pomimo jego jawnych braków, lgną do jerzego jak hipsterzy do macbooka. tyle że z czasem nowe masz lektury i nowe obowiązki, a przede wszystkim coraz silniejsza jest w tobie potrzeba podróży, choćby z jednej dzielnicy do drugiej. dlatego koniec, pierdolę – mówię sobie – ten rok będzie rokiem ayrtona senny.

albo nie będzie.

jerry z sitcomu

[109] regularnie odnoszę wrażenie, iż nie sobą jestem, a bohaterem z seinfelda. właściwie to odnoszę wrażenie, że jestem dokładnie jerrym seinfeldem. jerry jest komikiem, prowadzi lekkomyślne życie człowieka, który nie posiada żadnych zobowiązań wobec świata. za nikogo nie jest odpowiedzialny i jedyne co go łączy ze srogą rzeczywistością to podatki. zarabia dobrze, to znaczy tyle, żeby mu starczyło, ale znajomi jerry’ego, a zwłaszcza jego rodzice, tkwią w niezachwianym przekonaniu, że tak naprawdę nie zarabia nic, bo nic nie robi, bo przecież pisanie dowcipów to nie jest żadna praca. pracą jest wegetowanie w biurze przez 8 godzin i przenoszenie poczty ze skrzynki odebrane do skrzynki przeczytane jak jakiś pieprzony telefon komórkowy. albo kręcenie kołowrotkiem betoniarki na budowie dwa razy w lewo, raz w prawo. no więc ja mam tak samo. nie piszę wprawdzie dowcipów na zamówienie, bo poczucie humoru mam takie, że sam siebie ledwo odszyfrowuję, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek brał mnie za poważnego człowieka. nie mam stałej pracy, na życie zarabiam, pisząc te swoje testamenty i występując okazjonalnie po knajpach, a moja łączność ze światem jest taka, że nawet telefon mam na kartę. nie podpisałem żadnej umowy, za wyjątkiem tej na książkę, nie mam żadnej raty, żadnego kredytu. jedyne co tak naprawdę posiadam to podstawowe zabawki do oddychania: laptop, ipod, telefon komórkowy. równie dobrze mógłbym teraz siedzieć w bangladeszu i strugać łódki z batatów, gdybym uznał, że dzięki temu wskoczę na wyższy poziom epistemologii. ale jeszcze nie uznałem, na razie wiszę pomiędzy blokami, siedemdziesiąt metrów nad chodnikiem, i jedno mnie tylko zastanawia: czy to dobrze, czy to może źle?

plebiscyt na najzabawniejsze wpisy blogowe, jakie pamiętam. część 1.

[108] w świetle ostatnich plebiscytów przyszło mi do głowy, żeby może urządzić własny. nie tyle zresztą nawet plebiscyt, co taki wewnętrzny da fuckin’ best of z sentencjonalnym and da fuckin’ oscar goes to na końcu. ale szybko zdałem sobie sprawę, że o niczym właściwie nie mam pojęcia i przekleństwami sprawy nie załatwię. w międzyczasie napisała do mnie koleżanka z informacją, że jej inna koleżanka robi większy projekt kulturalno-edukacyjny i w tym projekcie zapisane są m.in. spotkania z trójmiejskimi blogerami. a jako że jestem z trójmiasta i zarazem sam siebie nazywam blogerem, to jakoś tak wyszło, żeby zapytać mnie o udział. wtedy też pomyślałem, że trochę już faktycznie w blogach siedzę i jeśli miałbym robić prywatny da fuckin’ best of, to może właśnie na najzabawniejsze wpisy blogowe ever. nie szukając daleko, mógłbym taki plebiscyt zatytułować plebiscytem na najzabawniejsze wpisy blogowe, jakie pamiętam, a w kolejnej edycji przygotować plebiscyt na najzabawniejsze wpisy blogowe, jakich nie pamiętam. dlatego od czasu do czasu, pochylając się w stronę niegdysiejszej blogosfery, wyskoczę tutaj z jakimś historycznym wpisem.

na początek krótki, ale esencjonalny wpis z piotra czerskiego, którego blog uważam za jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy, spośród tych, które czytałem w ostatniej dekadzie (wcześniej nie potrafiłem czytać). blog nie funkcjonuje już w takim kształcie, w jakim funkcjonował podówczas, ale archiwum jest dostępne tutaj. wpis właściwy pochodzi natomiast stąd (uwaga, zawiera wulgarne treści).

sztormy roku 2010

[drodzy państwo, parę dni temu dostałem informację, że tom „wiedeński high life” razem z moją nieszczęsną postacią został nominowany do trójmiejskiej nagrody gazety wyborczej „sztormy roku 2010”. do tej chwili jeszcze nikt nie odezwał się ze sprostowaniem, więc zakładam, że to nie pomyłka. jeśli mają państwo ochotę wesprzeć tę nominację, to ja oczywiście nie będę robił problemów i z góry dziękuję. szczegóły znaleźć można tutaj]

edit (4-02-11): bez względu na ostateczny wynik plebiscytu jestem zobowiązany i jeszcze raz dziękuję za wszystkie głosy. mam nadzieję, że nie nadwerężyłem budżetów.

kiedy nie ma wi-fi

[107] innym razem wchodzę do restauracji, restauracja jest nówka nieśmigana, dopiero co postawili, więc można zaryzykować tezę, że jedzenie będzie smaczne, a porcje konkretne. wiadomo, klient najpierw musi polubić, a dopiero później można go robić w konia. tak jest w istocie, na wielkim talerzu dostałem wielki kotlet, który przypominał amerykę południową – w takim był kształcie i takich rozmiarów, a do tego zupełnie nieoczekiwanie porcję pieczarek w cieście z sosem czosnkowym. z tymi pieczarkami to właściwie nie wiedziałem co zrobić – czy jeść, czy może zalać woskiem i zabrać do domu na półkę, takie były okazałe. o czym bowiem nie wspomniałem, restauracja miała amerykańska w tytule, a skoro amerykańska, to wiadomo – będzie duże.

najciekawsze w tym wszystkim nie było jednak jedzenie, a muzyka. kiedy wszedłem, niespecjalnie się nią przejąłem, swoim zwyczajem zapytałem tylko, czy jest wi-fi, a kiedy w odpowiedzi usłyszałem, że jest, oczywiście, ale nie działa, to zacząłem rejestrować okoliczności. przy barze w kelnerskim fartuchu siedział wielki łysy koleś z tatuażem łypiącym spod rękawa koszulki, a na sofie pod telewizorem siedział inny wielki koleś, tym razem kudłaty, i delikatnie kiwał głową. wtedy usłyszałem co leci – regularny, amerykański hip hop. liczba faków była nie do policzenia, liczba madafakerów też nie bardzo. a gdy poleciało mista mista the fugees z refrenem „Can I get a quarter? / Hell no motherfucka / What can a quarter get you? / Nothing motherfucka / You are just fucked up / Off them fucked up drugs”, to poczułem swojego rodzaju zaskoczenie połączone z jeszcze większym zaskoczeniem, ale jednocześnie wiedziałem – jestem w domu.

o mitologii

[106] istnieje zasadnicze ryzyko w byciu fanem kapeli, która nadal funkcjonuje. jeżeli cały entuzjazm zaczyna się i kończy na muzyce, to jeszcze w porządku – podjarka, rozczarowania, te sprawy, wszystko to jest jasno określone i wpisane w reguły zabawy. sytuacja jednak radykalizuje się, gdy w skład ogólnego entuzjazmu wchodzi także postawa kapeli wobec szeroko pojętego systemu: establishmentu, sytuacji politycznej, moralności, konsumpcjonizmu, telewizji czy choćby drobnej prostytucji w teleturniejach. historia zna takie przypadki, gdy jedno niemądre posunięcie (dajmy na to – udział w reklamie chipsów) bezpowrotnie wysłało kapelę (nazwijmy ją cool kids of death) na półkę z produktami spożywczymi. takie rzeczy zdarzają się regularnie i przeważnie są niewybaczalne – nie dlatego że w ogóle mają miejsce, ale dlatego że mają miejsce w określonych okolicznościach. parę lat po kolejnej reaktywacji sex pistols johnny rotten nieoczekiwanie pojawił się w reklamie masła. johnny rotten. z sex pistols. w reklamie masła. czym dosyć skutecznie pozbawił się resztek i tak już nadwerężonej wiarygodności. podobnie rzecz ma się z bono – niegdyś orędownikiem sprzeciwu wobec agresywnej polityki na świecie, dziś salonowym pudlem w kolorowych okularach fikającym po kołderce dżordżów buszów. sytuacja na światowym rynku rozrywkowym zaczęła przypominać sytuację w polskich teleturniejach z udziałem gwiazd, gdzie niegdysiejsza aktorka katarzyna skrzynecka wdrapuje się na innego aktora, powiedzmy cezarego pazurę, i siedząc mu na głowie, zaczyna obierać banana, podczas gdy ten kręci biodrami do rytmów bossa novy i krzyczy jestem chomikiem. nie wiem, czy taka sytuacja miała już miejsce – jeśli nie, to albo kwestia czasu, albo kwestia formy.

dlaczego o tym wszystkim mówię – dlatego że istnieją pewne oczekiwania. człowiek, na przykład taki człowiek jak ja, chciałby uwierzyć w mitologię postaci, być może to jakaś odmiana religijności, a być może jestem po prostu płytki. tak czy inaczej dobrze od czasu do czasu popatrzeć na kazika staszewskiego, który odkąd pamiętam trzyma się prosto jak struna, pomimo prywatnych upadków i potknięć. tyle że czasy są ciężkie, charaktery coraz słabsze, wobec czego nie można wykluczyć, że gdyby jimi hendrix przetrwał całe to swoje fenomenalne ćpanie, dziś prowadziłby brytyjski odpowiednik familiady, a jim morrison radykalnie skrócił czuprynę i został ministrem edukacji w rządzie baracka obamy. ale w ich przypadku wywalczona pozycja w świecie mitów jest wywalczona do końca. mniej szczęścia mieli na przykład ozzy osbourne (1) czy umiłowany mojemu sercu naczelny kontestator rzeczywistości – iggy pop (1), których śmierć ominęła szerokim łukiem w momencie najbardziej dla nich dogodnym – jakieś trzydzieści pięć lat temu, dając im tym samym okazję do robienia na własną wycieraczkę i mnie do takich ponurych notatek zwieńczonych jałową refleksją. że czasy są ciężkie, charaktery coraz słabsze, żaden przechuj nie da rady.

zielone wzgórza afryki

[105] w latach dziewięćdziesiątych matka moja pracowała w stoczni. czasy były ciężkie i pensja ojca nie wystarczyła, żeby utrzymać całą naszą czwórkę. zresztą pensja to nie jest odpowiednie słowo, ojciec przez długi czas nie miał i nie chciał mieć stałej pracy. był młody i rześki, próbował różnych rzeczy. jeździł nocną karetką po samobójców, sprzedawał popcorn w różnych miejscach miasta, prowadził lokal z automatami do gry, a sezonowo – parking i budkę z owocami przed parkiem oliwskim, na jakiś czas otworzył nawet pub w kontrowersyjnej dzielnicy gdańska, dokąd schodzili się studenci i lokalni gangsterzy. ojciec z tymi gangsterami nierzadko grywał w pokera na pieniądze, a jako że w karty zawsze był dobry, z czasem trzeba było lokal zamknąć. ojciec nigdy nie był typem, co się mości w fotelu jak kokoszka i pierdzi w sianko, mimo to zaliczył jeszcze incydent w pracy biurowej. nie wiem, co tam robił, chyba męczył się straszliwie. pamiętam tylko, że któregoś razu, gdy wyszedł na moment z pokoju, niechcący zerwałem znad jego biurka firanę z karnisza i nie mogąc sobie poradzić w drugą stronę, zająłem się rozpaczą jak ogniem. takim kurwa byłem gangsterem. ojciec wrócił, spojrzał i naprawił, chociaż sam najchętniej rozniósłby to biuro w drobny mak.

matka w tym czasie, niejako w tle i na wypadek, gdyby rzeczy nagle przestały dla ojca funkcjonować, pracowała w stoczni jako księgowa. wstawała regularnie o czwartej nad ranem, a jeśli miała dodatkową rzecz – to nawet wcześniej, robiła śniadanie dla naszej czwórki, czasem jeszcze uprała coś ręcznie i znikała na 10 godzin liczyć swoje cyferki. już w tamtym czasie, jako kilkuletnie pacholę, miałem poważny problem ze śmiercią i sen nie był moją mocną stroną. gdy więc matka suszyła skarpety nad palnikiem w kuchni, ja siadałem obok na parapecie i gapiłem się na czarną, pustą ulicę gospody, która wtedy była moim domem. poranne wstawanie szybko weszło mi w krew i w końcu zastąpiłem matce budzik. lata żwawo mijały i coraz krótsze stawały się moje noce. w międzyczasie stocznia zdążyła upaść i matka straciła pracę, ale do mnie to chyba nie dotarło. dalej wstawałem o niemiłosiernych porach, siadałem po ciemku w kuchni i czasem tylko odpalałem ogień w kuchence, żeby nie siedzieć samemu. wszystko to spotyka się dzisiaj, w środku ciemnej nocy, gdy znów budzę się zanim zasnąłem. ulica gospody za oknem już dawno zniknęła, ojciec znalazł swoje miejsce w życiu, matka może spać dłużej. wszystko z czasem jakoś się ułożyło. wszystko poza jednym – kilkuletnim bohaterem z parapetu, który utknął daleko w przeszłości i bez względu na czasy, a być może po prostu z głupiego przyzwyczajenia, nie jest w stanie zmrużyć oka.

blue screen of death

[104] człowiek w pewnym wieku zaczyna dbać o dobre imię, więc z mniejszą niż kiedyś częstotliwością i ochotą opowiada na blogu, jak to się ostatnio pięknie napierdolił, że nawet nie upił, a właśnie napierdolił, aż mu się taśma zerwała w odtwarzaczu i w rezultacie stracił ów świadomość i zasnął na siedząco jak urżnięty stańczyk. człowiek nie wspomni, że w momentach przebudzenia próbował jeszcze wstać i pójść o własnych siłach nie wiadomo dokąd, lecz jego błędnik był jak popsuty joystick, więc siedział dalej, przykuty do krzesła, aż mu wszystko z wolna pociemniało i przestało być. człowiekowi w pewnym wieku średnio wypada o tym wszystkim mówić, ale jeśli chcemy zbudować tutaj trwałą i solidną relację opartą na zaufaniu i wyrozumiałości, to nie będę się upierał, że było inaczej.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑