[110] w ogóle to muszę się przyznać, że nie posiadam prawa jazdy, a wiadomo – facet bez prawa jazdy to cipa, nie facet. jedenaście lat temu, niedługo przed maturą i jakoś w okolicach moich osiemnastych urodzin, zacząłem kurs, którego nigdy nie skończyłem. kurs kosztował wtedy tyle, co dzisiaj porządna wiksa w sopocie, czyli jakieś 650 złotych. instruktor w kształcie kuli do kręgli był człowiekiem dziwnych obyczajów – regularnie pożerał cukierki z wielkiej jak worek na ziemniaki siatki i nigdy się nie dzielił. mówił, że cały ten pięciokilogramowy arsenał wozi dla wnuczki. takim workiem mógłby obdzielić 12 domów dziecka, pomyślałem wówczas, i jakoś chwilę później przyszła matura, przerwałem kurs i już nigdy więcej człowieka nie widziałem. nieprawda, widziałem go na ulicy jeszcze parę razy, gdy przejeżdżał swoim seledynowym punto z literką l na dachu. l jak lubię cukierki. dłuższy czas zachowywałem powściągliwość w ocenie własnej nieroztropności, w końcu jerzy pilch też się przecież wozi tramwajami i jakoś publikuje, a nadobne panny, pomimo jego jawnych braków, lgną do jerzego jak hipsterzy do macbooka. tyle że z czasem nowe masz lektury i nowe obowiązki, a przede wszystkim coraz silniejsza jest w tobie potrzeba podróży, choćby z jednej dzielnicy do drugiej. dlatego koniec, pierdolę – mówię sobie – ten rok będzie rokiem ayrtona senny.
albo nie będzie.