[211] no i nie ma jakobe, wywiało pana z włości. nie wiem właściwie, od czego i jak zacząć. tak długo milczałem, że zapomniałem języka w gębie. kochany pamiętniczku? tak to leciało? zacznę może wprost – przez ostatnie tygodnie pracowałem nad dwiema książkami, jedną moją, drugą wspólną, do tego pieniądze, pieniążki intensywnie robiłem, robię do tej pory. nie są to kokosy, ale wystarczą, żebym później mógł znów tylko wierszyki, fraszki, opowiadanka swoje męczyć bez opamiętania, mając przy tym forsę na twaróg i futomaki ze złotem. do tego dwie książeczki: jedna to bardziej koprodukcja, o której nie będę się rozpisywał, bo nie ma się nad czym rozpisywać, ot – śmieszki takie moje z równoległego wcielenia; a druga – energożercza kurwa, wierszyki w zwartej formie – o której chętnie opowiedziałbym szerzej, ale wtedy mógłbym powiedzieć za dużo, a nie o to, nie o to. powiem tylko, że wciąż mnie boli pod lewą łopatką po napisaniu. co jest poniekąd chyba dobrym objawem, znaczy, że pisanie moje nadal mi przeszkadza, uwiera jak w bucie kamyk. to nigdy nie była przyjemność, nie miała być, ale kończenie drugiej książki bardziej niż mierzenie się bogiem, śmiercią czy własnym upadkiem – przypominało rozłożone w czasie ściąganie wody z kolana.
teraz jednak znów jestem pogodnym kasztanem. siedzę na łóżku w mrągowie, za ścianą tłucze się woda pod prysznicem, zaraz ruszę do pracy, po pieniądze, po pieniążki, mansztajn, w stronę słońca. a potem ze wstydem wrócę na łóżko, będę jadł marchew, pił muszynę i próbował o wszystkim zapomnieć.