Autor: jakobe

hau hau

[224] kochany pamiętniczku, kiedy dorabiasz się własnego taga na pudelku, oznacza to przynajmniej dwie rzeczy. pierwsza jest taka, że udało ci się. zostałeś przyjęty w poczet książąt polskich, państwo docenia twój trud. druga jest taka, że gdzieś najwidoczniej popełniłeś błąd.

pod tagiem widnieją rzeczy, za które skarciłbym się, gdybym lat mniej trochę miał i brzytwę poglądów ostrzejszą. ale lata lecą, pamiętniczku, i zamiast tężeć – środek mój nieoczekiwanie mięknie jak biszkopcik w mleku i ten wieszak-kręgosłup z wolna zamienia się w strudel. w ostatnich tygodniach odwiedzałem telewizję jakbym wchodził do siebie, brałem udział w sesjach zdjęciowych dla kolorowych pism, brylowałem na salonach i uśmiechałem się na zawołanie aż policzki trzaskały. dostroiłem się nadzwyczaj łatwo, a przecież była umowa, pamiętniczku, żywcem nas nie wezmą.

i co to teraz będzie, jojczy matula przed chatą. po jednej stronie brokat, splendory i buźka twoja upudrowana w śniadaniowej telewizji; po drugiej – jałowy widnokrąg i od tygodni nie napisałeś nawet jednego cennego zdania. niech ten kurz opadnie, mówię sobie, niech się rzeczpospolita próżna do cna we mnie wyczerpie i potem wrócimy do siebie, na dawne klepisko. znów będziemy jak bohater swoich wierszy i z kieszeni powiewać nam będzie sztandar wyjebania, i znowu, pamiętniczku, będziemy niewinni, i znowu na powrót we wszystko sobie uwierzymy.

ballada o poniedziałku

[223] niedziela, kochany pamiętniczku, tylko pozornie oznacza porządki. na początku, rzeczywiście, staje człowiek pośród chaosu, a jest to chaos weekendu, gdy zasady przestają obowiązywać, prawa są łamane, to znaczy bałagan robi się w mieszkaniu po prostu, i zamyśla się wówczas człowiek nad pudełkiem po pizzy, koszulą rzuconą na podłogę, zamyśla nad nieumytym talerzem, skarpetkami, kablem od odkurzacza ciągnącym się jak smród za hiobem, i zaczyna sobie przestawiać, układać na kupce, zamiatać miotełką, przy drzwiach gromadzić worki ze śmieciami. pozornie właśnie sprząta człowiek i przez chwilę można się nabrać, że taki jest sens niedzieli. ale potem nastaje porządek i nie ma ucieczki. musi człowiek usiąść i napisać. o to się bowiem cała gra toczy, aby zagłuszyć niedzielę. aby nie siadać, nie zaczynać pisać.

niedziela bowiem, kochany pamiętniczku, jest dniem poetów. nie chce, ale idzie poeta w głąb swojej głowy. tak go ta cisza niedzielna nastraja, czy też wkurwia właściwie. tak go wkurwia ta flauta niedzielna i przejrzystość horyzontu, że w pozornej inercji dnia okazuje się poeta najgroźniejszy. dla siebie przede wszystkim, bo zaczyna myśli swoje słyszeć, a jak słyszeć zaczyna, to kaplica, dzień wyjęty, koniec, kropka. nie będzie już filmu, nie będzie porwań samolotów w gta, nie będzie spaceru z bratanicą do kawiarni i półmiska ciasteczek – będzie siedział poeta do wieczora i odchodził od zmysłów nad notatnikiem w komputerze. czasem tylko sprawdzi wiadomości (może napisała), zrobi spacerek od biurka do czajnika, od czajnika do biurka i tyle mniej więcej, kochany pamiętniczku, z tej pięknej, słonecznej, kurwa, niedzieli.

gdańsk-warszawa

[222] tymczasem warszawa, coraz częściej i intensywniej, i znów jestem w pociągu. czasy się zmieniły, kochany pamiętniczku, i pociąg nie robi już tudum tudum, tudum tudum, jak jeszcze robił niedawno, zamiast tego słychać cyk cyk i chopina na każdej większej stacji. otwieram książkę, ale wzrok mój co chwilę dryfuje za okno i śledzę, jak przetapia się krajobraz, tu jeszcze budyneczek z cegły, ostatnie fortyfikacje miasta i zaraz drzewko, pole rzepaku, chłop cierpliwie zbija chatę z desek, łania siorbie u wodopoju. przesadzam, żadnej kurwa łani, to nie domek na prerii. ale jest ona, siedzi obok mnie w wagonie bezprzedziałowym, a ja kątem oka nieładnie podglądam, jak w telefonie przewija internet. na opuszczanym stoliku leży jej tablet z naklejką „SUKO!”, a obok spisane ręcznie notatki o śliniankach: ślinianka przyuszna, ślinianka podjęzykowa, ślinianka podżuchwowa. uważam, że to śmieszne, te ślinianki, tak pieczołowicie opisane, obok suki różowej z wykrzyknikiem. jedziemy w milczeniu i według intuicyjnego klucza wymieniamy się podłokietnikiem między naszymi siedzeniami. na przypadkowe trącenia reagujemy zakłopotaniem, ona chyba większym, a przecież to ja jestem ten kwadratowy i niezgrabny, i za moment rozleję sobie herbatę na buta, a ona wyciągnie dla mnie chusteczkę. ale to za moment, teraz pani z warsu pyta, czy coś podać z karty, mamy na przykład bardzo smakowite kremy. zatem krem poproszę smakowity, ona zamawia sałatkę. czasy się zmieniły, kochany pamiętniczku, i teraz w pociągu z przyszłości można zamawiać bez wstawania z miejsca, i zaraz krem z sałatką przynosi pani na eleganckiej tacce koloru burgunda, i pyta na koniec, czy smakowało, i klepie po pleckach, aby się ułożyło ładnie, i najwyraźniej układa się cudownie, bo przynosi jeden rachunek, a my się przecież nie znamy wcale, ja z panną od ślinianek, zaledwie chusteczka nas łączy i ten podłokietnik wspólny, a zatem uśmiech za uśmiech, chwila wahania i jeden rachunek na dwa prosimy rozbić, i znów wracamy do naszego milczenia. słoneczko z wolna znika za chmurką, miarowy szum pendolino nawet najtwardszych bierze na lulu i zasypia ona, z nogami podkurczonymi na siedzeniu, i głowa jej powoli osuwa się na moje ramię, i gdyby to nie była prawda, mielibyśmy fatalny obrazek jak z leona wiśniewskiego, ale ona nie śpi do końca i świadomie pozwala opaść głowie, i teraz wdycham jej włosy, jestem w kwiaciarni na rogu leśnej i starego rynku, i też powolutku odpływam, a głowa moja delikatnie opiera się o jej głowę i tak jedziemy, dwoje obcych sobie ludzi połączonych serią drobnych zdarzeń, którzy za chwilę rozejdą się i nie spotkają więcej, a przecież te ślinianki, podłokietnik, ten wspólny rachunek, to przecież musi coś znaczyć.

tiru zima riru, czyli o bezsenności który to już raz

[221] a potem przyszła zima, a wraz z zimą wróciły stare nawyki. z lat dziecinnych, kochany pamiętniczku, wyniosłem pewien natrętny zwyczaj, który prześladuje mnie do dzisiaj, a lat mam przeszło trzydzieści przecież. zaczęło się tak, jak się zaczęło wszystko w moim życiu: była zima, wczesne lata dziewięćdziesiąte. matka moja pracowała wówczas w stoczni gdańskiej, a więc stateczki, cyferki, ale ponad wszystko – nieludzkie pobudki. matka budziła się zatem z kurami, szykowała wszystkim domownikom śniadanie, suszyła ojcu skarpetki nad palnikiem w kuchni, sprawdzała bratu zeszyt z matematyki, wreszcie siadała w łazience na brzegu wanny, robiła makijaż i po piątej wychodziła na kolejkę. i tak przez wiele lat. i tamtej pamiętnej zimy roku dziewięćdziesiątego piątego, gdy matka krzątała się po ciemnym mieszkaniu a za oknem wariował śnieg (jak się później okazało – podczas najdłuższej w całym stuleciu zimy) – mnie sen opuścił. wstałem i w samych portkach od piżamy przysiadłem na parapecie w kuchni i biernie towarzysząc matce w przygotowaniach do wyprawy, liczyłem przejeżdżające w dole auta. ja wiem, że to fatalny jest obrazek, pamiętniczku, ale tak mi się to wówczas wszystko spodobało, że od tego czasu każdej zimy budziłem się z kurami, siadałem na parapecie w kuchni i liczyłem auta w dole, i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby zwyczaj ten nie przekradł się do mojego dorosłego życia, a lat mam przeszło trzydzieści przecież. dziś już nie siadam na parapecie, nie liczę przejeżdżających w dole aut ani nie śledzę rozbujanych nad palnikiem skarpetek – teraz leżę nieruchomo w czarnej jak wrona sypialni i gapiąc się ślepo w niewidzialny sufit gdzieś wysoko ponad moją głową, przypominam sobie tamtą szaloną zimę i tamten niewysłowiony spokój.

„studium przypadku”, wbpicak, 2014 poznań

[220] drodzy państwo, właśnie ukazała się moja druga książka poetycka, zatytułowana „studium przypadku”. od publikacji poprzedniej minęło zaledwie pięć lat i jeśli utrzymam to zawrotne tempo, to z trzecią powinienem się spokojnie wyrobić do sześćdziesiątki.

mówi się, że druga książka jest najtrudniejsza. ja nic o tym nie wiem, mnie się moją pisało gładko jak masełko, a skowronki w zasadzie nie schodziły z mojego biurka. oczywiście żartuję, to była tortura.

ostatecznie książka składa się z 39 smutnych wierszyków i jest doskonałym prezentem na święta, jeśli chcemy komuś popsuć święta. oczywiście żartuję, są też momenty radosne, jak na przykład okładka.

książkę można zamówić na stronie wydawcy (czyli tutaj), ale można też po prostu pójść na groby i będzie trochę jakby to samo. oczywiście żartuję, lubimy sobie tutaj pożartować.

nazywam się yon yonson

[219] nazywam się yon yonson i wypadłem z czasu. wypadłem mocno i nie potrafię wrócić. wygląda to tak: otwieram oczy i językiem upewniam się, że po nocy nadal mam wszystkie zęby. to pierwszy z wielu tego dnia sprawdzianów. następnie sprawdzam telefon, na telefonie sprawdzam fejsbuka, na fejsbuku nic właściwie nie sprawdzam, tylko gapię się, jak czarne na białym przesuwa się w górę ekranu. w międzyczasie wysyłam kilka smsów, aby po siedmiu godzinach snu przypomnieć się światu. w innym razie – nie wiem – eksplodowałaby mi głowa. gdy zjem, odpalę serial. w serialu wkurwiać będzie mnie dosłownie wszystko, ale obejrzę do końca i na końcu znów sobie obiecam, że już nigdy więcej, po czym zacznę ściągać kolejny odcinek. zanim rozpocznę pracę, sprawdzę fejsbuka, jednym okiem przelecę po wytłuszczonych nagłówkach na gazecie i odpiszę na smsy, które w międzyczasie przyjdą. potem wymyślę powód, aby zacząć pracę pół godziny później. maks godzinkę. sprawdzę fejsbuka, przeczytam kilka nagłówków na gazecie, w notatniku na pulpicie przejrzę listę rzeczy, jakie planowałem dzisiaj zrobić, po czym bezpiecznie plik usunę. sprawdzę telefon, sprawdzę fejsbuka, sprawdzę, czy już ściągnął się odcinek. wreszcie rozpocznę pracę, która nie przypomina pracy, albowiem polega na wymyślaniu żartów. jest to na swój sposób ironiczne, gdyż od miesięcy żarzy się we mnie przeważnie smuteczek. żaróweczka smutku jarzy się we mnie ciemno. hello darkness, my old friend. a później dzień mnie pochłonie. mniej będę myślał, przede wszystkim będę reagował. zamiast refleksji – reakcja, zamiast uczucia – reakcja. aż dzień się ściemni i gardę opuszczę. przed snem odczuję głęboką potrzebę zmiany. zapalę lampkę, otworzę plik w notatniku i spiszę listę rzeczy na jutro. mam trzydzieści dwa lata, oto jak wypadłem z czasu, nazywam się yon yonson.

spotkanie w berlinie

(kochany pamiętniczku, w sobotę czytać będę wiersze z mojej nowej książeczki pt. studium przypadku. czytać będę w berlinie, w dzielnicy neukölln, w księgarni o nazwie buch|bund, co – jak naprędce sprawdziłem – oznaczać może albo snopek książek, albo koalicję książek. osobiście skłaniam się ku temu pierwszemu.

moja wizyta w berlinie może być pewnym zaskoczeniem, gdyż książeczki jeszcze fizycznie nie ma. pojawi się lada moment, ale jeszcze się nie pojawiła. wierszyki zatem będę musiał sobie wydrukować. a wiadomo, jakie są drukarki. chujowe i sfochowane. moja, na przykład, drukuje najchętniej strony testowe i różnorakie kolorowe paski. taka jest, kurwa, wyluzowana. a jak ją od święta poproszę o współpracę, to zawsze jest gigantyczny problem, nagle wyskakuje error z tonerem, nagle kończy się papier, nagle prąd wysiada w całym trójmieście. robi kutwa na złość. nie wykluczam więc, że nowe wierszyki przepiszę sobie po prostu na karteczkę. mam zeszyt, prawie nieużywany, z okładką w misie. wszyscy na pewno się ucieszą, a dodatkowo będzie atrakcja zoologiczna. przyjeżdża poeta z polski i zamiast książeczki, wyciąga zapisany gęsto zeszyt w kratkę. oto, proszę szanownego państwa zachodniego, polska szkoła drukowania książek. może nawet zrobię kilka kopii i jeszcze na tym zarobię parę dolców. tak czy inaczej zapraszam nieodległych. berlin, 18-ego października, godz. 19:00, snopek książek. będzie na pewno bardzo smutno i zabawnie)

pierwsze oznaki jesieni

[218] jesień to taki czas, kiedy człowiek z chodzącej witaminy zamienia się w niemrawą żabę. nagle kaszel, katar, szmery zewsząd ciała. dlatego przychodnia. przede mną lekarz o twarzy johna goodmana. siedzi odchylony na fotelu, ręce założone ma na brzuchu, jedną łapką poklepuje w drugą i nieprzerwanie patrzy w monitor jakby śledził wig 20. tkwimy tak w milczeniu dłuższą chwilę, aż robi mi się głupio, więc zaczynam.

mówię: panie doktorze, no więc trochę głowa, trochę kaszel, właściwie po trochu wszystkiego. do tego w gardle coś, jakaś nieprzyjazna kuleczka, z rana głównie odczuwalna, gdy przełykam.

lekarz dalej nic, więc ja dalej swoje: toteż płuczę gardło szałwią. do tego standardowo, imbir, czosnek, miód, w różnych konfiguracjach. ale nazajutrz znowu to samo, jakby mi ktoś w nocy siatkę na głowę założył foliową.

nie upieram się, że jestem chory – ciągnę niestrudzenie – może po prostu osłabiony i wystarczy coś na wzmocnienie, syropek jakiś?

wtedy lekarz, nie odrywając wzroku od monitora: ale jaki miód?

miód? chyba spadziowy, odpowiadam.

spadziowy? to bardzo dziwne. dla mnie, proszę pana, spadziowy jest za mało słodki.

za mało słodki, powtarzam.

zdecydowanie za mało słodki, mówi on. zdziwi się pan, jak panu powiem, kto robi najlepsze miody. buł-ga-rzy. z każdej roślinki panu ukręcą. a słodkie to takie, że mmm.

bułgarzy, powtarzam.

buł-ga-rzy – powtarza on i po chwili znowu robi się cicho.

rzecz o babuli

[217] matka moja nigdy nie zapaliła szluga przy swojej matce, chociaż jarała czterdzieści prawie lat. ilekroć się widywały, matka wstrzymywała konie i heroicznie powściągała nałóg. a kiedy 90-letnią już babulkę, coraz bardziej zdezorientowaną, postanowiła zaprosić do wspólnego mieszkania, nadal wymykała się cichcem na bucha do łazienki albo wychodziła na spacer. zawsze byłem pełen podziwu – czterdzieści prawie lat skrupulatnego mydlenia oczu. dosłownie leszek miller w spódnicy.

nie ze strachu to robiła czy z wyrachowania, a raczej z dobrego – jak podejrzewam – serca. babcia moja, której rodzeństwo padło albo w czasie wojny, albo – jeśli miało tyle szczęścia – dopiero po czarnobylu, postanowiła bowiem zostać kapsułką centrum i żyć wiecznie. całe swoje życie przeżyła w cnotliwej abstynencji, z dala od używek, otoczona – jak jakaś pani wiosna – warzywami i owocami. palacze wzbudzali w niej troskę i współczucie. matka moja najwyraźniej postanowiła zaoszczędzić jej zmartwień i przez czterdzieści prawie lat dekowała się ze szlugami jak armia krajowa w puszczy solskiej.

a teraz rzuciła. to znaczy przeszła na e-papierosa, czyli trochę rzuciła, a trochę ciągle jara. ale już nie musi się wymykać, zamykać w łazience – teraz palenie odbywa się pod jakimś zmyślonym hasłem, na przykład aplikowania sobie witamin, inhalacji czy czego tam jeszcze. w myśl zasady, iż babcia w takim jest wieku, że każdą ściemę łyknie.

dziś babuli stuka dziewięćdziesiąta trzecia wiosenka. pomimo wieku, wciąż jest zdrowa jak wiadro jabłek. a gdy już kiedyś przyjdzie jej pora, bo na każdego w końcu musi, będzie to zapewne ten rzadki przypadek człowieka, który umiera zdrowiuśki niczym rekin.

teraz babcia skubie winogrona, pije kompot i czyta tinę. przewraca kartkę i trafia na artykuł o człowieku, który zasnął z papierosem w ustach i spłonął żywcem we własnym mieszkaniu. mówi, że to niesłychana tragedia. po czym dodaje, z szelmowskim uśmiechem: dobrze, że basia się opamiętała. papierosa na prąd też mogłaby wyrzucić. a basia to jej córka, moja matka.

lizbona, stacja czwarta, ostatnia

[216] kawałek od centrum, przy largo do chafariz de dentro, mężczyzna w kształcie komody przeprawia się przez ulicę z wielkim workiem na plecach. co jest w worku, o tym dowiemy się za chwilę. ulica jest pusta jak moja kieszeń po tej wycieczce, więc można mówić o zaskoczeniu, kiedy w człowieka-komodę za sekundę wjedzie rozpędzony skuter.

siedzę parę metrów dalej, w ogródku restauracji bez nazwy. menu jest tylko po portugalsku, kelner też jest tylko po portugalsku, więc do końca nie mam pewności, co zamówiłem. po mojej lewej piętrzą się domki rusztowań, po prawej sterczy mały, popękany kościółek obwarowany przez śpiących bezdomnych. przede mną puściutka ulica, za ulicą – już tylko muzeum fado, ostatni punkt mojej lizbońskiej odysei.

poza grupką turystów na segway’ach w białych kaskach i ochraniaczach na kolanach, którzy do muzeum zjechali prosto z dwudziestego drugiego wieku – jestem tutaj chyba jedynym turystą. nie mam wprawdzie segway’a ani kasku, ale bezdomni i tak mnie wyczuwają, podchodzą parami, jakby się wstydzili samemu, i coś nieśmiało szurają po portugalsku. parę kroków od centrum lizbona nie przypomina już skromnej, eleganckiej kobiety po pięćdziesiątce – tutaj, przy largo do chafariz de dentro, lizbona szarą od kurzu ma twarz i zbiera drobne.

muzeum jest otwarte jeszcze przez godzinę, ale zamiast wejść – siedzę i chyba się żegnam. patrzę na biały, popękany kościółek, na przysypiającego w drzwiach kelnera, na równiutko ułożoną kostkę brukową i podrywający się sporadycznie kurz na ulicy. gdyby to był polski film, w kadr weszłoby myslovitz i zagrało jakiś gówniany, sentymentalny kawałek na pożegnanie.

zamiast tego pojawia się człowiek-komoda z wielkim workiem na plecach. wzrok ma wbity w ziemię, powoli mija stoliki, wchodzi na ulicę. wtedy słychać głuchy grzmot, z worka jak korale wysypują się pomarańcze. w tej samej chwili kelner kładzie na moim stoliku zamówienie. o, ironio. babeczkę z plasterkiem pomarańczy na wierzchu.

lizbona, stacja trzecia

[215] spotkanie rodaków za granicą to zawsze ogromne szczęście. większym jest chyba tylko wejść w gówno. siedzę w lizbońskiej knajpce i strugam w komputerze. hasło do wifi brzmi tutaj „charlesbukowski”, co jest prawie tak samo zabawne jak rozmiar tego miejsca: za małe krzesełka, za małe stoliki, za mało miejsca między stolikiem a krzesełkiem, przez co nogi trzeba trzymać, nie wiem, chyba kurwa na plecach.

nie piję, zamówiłem herbatę i kawałek ciasta. herbata naturalnie przychodzi w naparstku, a ciasto jest tak maciupkie, że chwilę się zastanawiam, czy je zjeść czy wypuścić na wolność, aby podrosło.

w internecie przeczytałem, że jeśli chcesz poczytać, popisać, poczuć literacką atmosferę lizbony, to to jest twoje miejsce na ziemi. tymczasem ewidentnie trafiłem na koncert. kelner o aparycji przystojnej sowy nakurwia talerzykami tak mocno, tak spektakularnie trzaska wszystkimi dostępnymi w lokalu drzwiami i tak nieczule od kilku minut układa sztućce w szufladzie, że jak jestem oazą spokoju, tak mu zaraz chyba przypierdolę.

po kolejnej solówce odsuwam ciasteczko, uspokajam herbatę. wstaję, podchodzę do baru. już mam go prosić, aby się opamiętał, zanim ktoś komuś tutaj urwie łeb, już się zbieram w ładny angielski i usteczka składam do lotu, gdy z piersi jego wyrywa się: „polak? widzę przecież, że z polski, hehe. bez obrazy oczywiście. co ci podać?”

po takim rozdaniu spuszczasz wzrok, ostrzysz uśmiech na kamieniu, za karę zamawiasz kolejne ciasteczko.

lizbona, stacja druga

[214] dziś w parku principe real ciągnie gandzią. przychodzę tu od kilku dni, jak kotlet rozkładam się na trawie, podjadam winogrona z siateczki i notuję, co się dzieje za okiem. za oknem mojego oka. w skrócie: pedofil na wakacjach. dziś w parku liczna młodzież buja się na slacku. chłopcy robią fiflaki przed dziewczętami, dziewczęta wypinają piersi i nagradzają chłopców gradem oklasków. gandzia odbija się od jednego do drugiej, od drugiej do trzeciego. czuć ją nawet tutaj, 30 metrów dalej. ach, kochany pamiętniczku, też kiedyś byłem młody, paliłem narkotyki, robiłem fikołki dla koleżanek, cały park był mój. dziś już tylko jem winogrona w ukryciu.

w parku principe real przypominam sobie, że kilka dni temu byłem w restauracji o nazwie new black, w dzielnicy chiado. tam ponura, flegmatyczna kelnerka o urodzie wczesnej anny dymnej pomagała mi połączyć się z wifi. siedem razy podała to samo hasło, kilkakrotnie restartowała router, dla pewności pogmerała kabelkami. na koniec rozłożyła ręce i tak się skończyła ta pasjonująca znajomość. kilka dni później, dokładnie teraz, ta sama kelnerka siedzi nieopodal mnie w parku pincipe real. już nie jest ponura. śmieje się, odważnie zaciąga gandzią, pokazuje coś śmiesznego na telefonie swojemu chłopakowi. gdy wzrok jej spotka się z moim wzrokiem, cała jej rozpromieniona postać nieoczekiwanie zgaśnie. zdąży tylko wyszeptać coś chłopakowi do ucha, powierci jeszcze chwilę palcem w trawie i po chwili oboje znikną za horyzontem. no cóż, nie łączy się pracy z przyjemnością.

lizbona, stacja pierwsza

[213] a więc lizbona. skłamałbym, gdybym powiedział, że jest brzydko. dwa, trzy niezabezpieczone internety na każdym rogu wystarczą, abym był oczarowany. do tego rzeczywiście ładne budynki, taka leciwa, styrana architektura. kamienice często obłożone wzorzystą, niebieską ceramiką, coś jak glazura w łazience. ale nie jesteśmy w łazience, bo to byłoby bez sensu, tylko na środku ulicy, więc o ja pierdolę, ale faza z tymi kafelkami.

tymczasem alfama. taka przestronna łazienka na wzgórzu. wszystko tu jest zresztą na wzgórzu. siedzę w małej knajpce. tuż po samymi drzwiami co kilka minut przejeżdża tramwaj – w górę zawalony turystami po sufit, w dół – pusty jak moja kieszeń po tej wycieczce. jak się później dowiem, będzie to legendarny tramwaj linii 28, którym za kilka dni będę hulał przez pół lizbony niczym wiatr spuszczony ze smyczy.

miałem tu pisać, ale rozprasza mnie telewizor. na zmianę lecą teledyski rihanny i beyonce. zwłaszcza rihanna mnie rozprasza. wspaniała kobieta. ciekawe, czy już słyszała o mnie i tym zdaniu o niej sprzed sekundy. zamówiłem tapas. tapas w praktyce okazują się mniej czarowne niż ich nazwa – ser, szynka, jeszcze jedna szynka, pasta z makreli, chleb. na środku talerza mały pierożek. pierożek jest najsmaczniejszy.

obok mnie para z niemiec zaczepiła właśnie pisarza. pisarz siedzi przy jeszcze mniejszym niż mój stoliku, u samego wejścia. na stole laptop, w laptopie otwarty apple’owski word. ewidentnie pisze ów powieść. tyle mniej więcej widać i tyle wydedukowałem z jego rozmowy z niemcami. niemcy okazują się niezwykle ciekawi świata. maglują pisarza dobre 10 minut. co pisze, a skąd jest, a co poza pisaniem, a kogo zna, a kogo nie zna, a co zje jutro na śniadanie. zastanawiam się, czy ich rodzice nie robili przypadkiem w stasi. dojadam tapas i właściwie już mnie to nie obchodzi. wychodzę, jest tu o jednego pisarza za dużo.

kochany pamiętniczku

[212] kochany pamiętniczku, po tygodniach milczenia siedzę na lotnisku. nie chcę zapeszać, ale wygląda na to, że okres kilkumiesięcznej napierdalanki przy histerycznym wtórze telefonów, mejli i innych śmiergli powoli dobiega końca. telefon coraz rzadziej dzwoni, mejle coraz rzadziej przychodzą i znów można poczuć ten przeszywający dreszczyk bycia bezrobotnym poetą w polsce. och, kurwa, fantastyczne. teraz siedzę na lotnisku, dłubię palcem w bucie i gapię się na ruch mrówek z torbami. nieopodal mnie koleś z zespołem tourette’a zawyje co rusz pod nosem niegroźnie. jakby chciałby powiedzieć, że to jeszcze nie koniec. za późno. uśmiecham się do niego, on uśmiecha się do mnie. gdyby nie dzielący nas heteroseksualizm być może posłałbym mu nawet ciumaska na listku, a tak – siedzę tylko, gapię się jak bęcwał radośnie i czekam na fruwanie. innymi słowy – wypierdalam z kraju, kochany pamiętniczku, co oznacza mniej więcej tyle, że wróciłem.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑