Autor: jakobe

poesiefestival berlin

[182] tymczasem berlin, kochany pamiętniczku. między jednym a kolejnym wierszykiem, to jest między jednym a kolejnym smuteczkiem w sercu dostałem depeszę zza odry z zaproszeniem na festiwal poezji w berlinie. od razu pomyślałem, że to szalenie miłe, ktoś za granicą jeszcze pamięta o poecie mansztajnie. rzecz w tym wypadku jest jednak o tyle ciekawa i warta odnotowania, że poeta mansztajn w ramach festiwalu nie czyta wierszyków (to znaczy czyta, ale bardziej przy okazji), tym razem bowiem udziela się przede wszystkim (wespół z agnieszką wolny-hamkało i tomaszem różyckim) jako diva w projekcie poetycko-filmowym. młoda, niemiecka reżyserka julianne heinrich nakręciła krótkometrażowy film na podstawie jednego z moich tekstów (pierwszy i ostatni list marcina do ziemi) i w ramach festiwalu odbędzie się jego, filmu, tak zwana prezentacja, a potem będziemy rozmawiać o tym, jak nam się ze sobą pracowało, co to znaczy zrobić film na podstawie wiersza i czy w ogóle możliwy jest dialog polsko-niemiecki po ostatniej przegranej borussii z bayernem w finale ligi mistrzów. pokaz jutro, filmu jeszcze nie widziałem, ale jeśli rząd niemiecki wyrazi zgodę, niebawem go tutaj zamieszczę.

szczegóły imprezy w boldzie.

maj

[181] kochany pamiętniczku, odkąd sięgam pamięcią, słoneczko było zawsze. wprawdzie kraj ze swoim krajobrazem – tak jak go teraz patrzę – pogrążony jest głęboko w dupie, w ponurych pejzażach z niedoświetlonego filmu, piwnicy, ale pamięć i wspomnienia, a zwłaszcza wspomnienie dzieciństwa to jest, kochany pamiętniczku, pancerny skarbiec na trzy spusty i takim aktualnym ciemnościom, doczesnym prztyczkom aury i czasu opiera się jak westerplatte.

słowo daję, że jak westerplatte. niedawno trafiłem na połamane zdjęcie, na którym ja i brat podczas wakacji w sominach, z dwadzieścia pewnie lat temu, walczymy naprzeciw słoneczka ze światłem tłukącym po oczach. brat jest wyższy, oczy mruży znacznie, ale i uśmiecha się dobrotliwie, jak to mój brat – orędownik dobrotliwości. ja zaś jestem mały, kędzierzawy i oczy od słońca mam prawie zamknięte. mimo iż jest to pamięć przekłamana, to tak właśnie wygląda nasze dzieciństwo, tak je pamiętam: zawsze latem, zawsze w krótkich spodenkach i chociaż w sercu smuteczek, to w górze zawsze słoneczko.

a teraz ten maj, który do maja niepodobny, tak się próbuje w te wspomnienia wkarować i fatalne, kochany pamiętniczku, można mieć skojarzenia, najgorsze. nawet jeśli nie wierzyć w ocalający charakter pamięci, bo to istotnie komiczna byłaby odmiana wiary, to trudno się nie zgodzić, że kiedyś było lepiej. taka jest bowiem natura pamięci – kiedyś zawsze było lepiej i teraz ten maj, kochany pamiętniczku, tak wyraźnie służy wspomnieniom, że im ciemniej jest dzisiaj, tym jaśniej było kiedyś, a im ciemniej będzie kiedyś, tym jaśniej było dzisiaj. czy coś takiego.

a kto to jest ten pan?

[180] w podstawówce obowiązywał taki magiczny zwyczaj, że jeśli byłeś niewidzialny, to na koniec roku dostawałeś wzorowe z zachowania. niewidzialne były na ogół dziewczęta – grzeczne i ułożone, zgodne z zasadami. chłopcy z kolei na odwrót – niektórzy wprost nie mogli się doczekać, aż pani chwyci ich za bety i wytarmosi przed resztą klasy. nie dlatego, że byliśmy masochistami – radości nie sprawiał nam ból wykręcanego ucha, w ogóle jakoś niespecjalnie cieszyła nas kara. chodziło o co innego, o czym dowiaduję się w zasadzie przypadkiem, gdy po latach spotykam swojego belfra z podstawówki i ów wyznaje, jak ex-belfer swojemu ex-wychowankowi, że on w zasadzie swoich uczniów wcale nie pamięta. każdy jeden – mówi – jak jeden pies za przeproszeniem, twarze zlewają się w jedną wspólną twarz, nazwiska w jeden długi szum i mało kto zostaje do pamiętania. ale ciebie – i tutaj ton jego przechodzi w ojcowskie niemal rozrzewnienie, twarz mu się nieco rozjaśnia – ciebie akurat pamiętam, byłeś jak wrzód na dupie.

wszystko to przypomina mi się teraz z błahej kompletnie przyczyny, która tę moją sentymentalną historyjkę raczej obdziera z romantycznego nimbu aniżeli wyświadcza jej przysługę – przypomina mi się przy okazji ostatnich „wiktorów”, czyli takich nagród, które ludzie z telewizji przyznają innym ludziom z telewizji za to, że ci drudzy są w tej telewizji tacy fajni, a nawet wybitni. jak wiadomo, polska telewizja składa się z samych fajnych ludzi, a od czasu do czasu, jak choćby po „wiktorach”, dochodzi jeszcze kilkoro wybitnych, o których wybitności prawdopodobnie nigdy byśmy się nie dowiedzieli, gdyby „wiktory” właśnie. w tym roku taką wybitną osobowością telewizyjną okazał się bronisław komorowski. prezydent.

do pana prezydenta nie żywię konkretnej urazy, prawdę mówiąc – pan prezydent zawsze wydawał mi się człowiekiem miłym, sympatycznym, ułożonym i grzecznym. mogę się założyć w ciemno, że pan prezydent miał też wzorowe zachowanie w podstawówce i po korytarzach przemykał raczej niezauważony. jeśli jednak uprzeć się jak świnia i czegoś panu prezydentowi odmówić, jeśli próbować doszukać się luki w tym niezłomnym wizerunku osobowości telewizyjnej, to byłaby to prawdopodobnie osobowość telewizyjna, z uwagi na jej brak, gdyż jest pan prezydent człowiekiem raczej w całości niewidzialnym i nijakim. w taki dość strawny wprawdzie sposób, ale jednak niewidzialnym, o charyzmie sofy albo ciężkiego, eleganckiego fotela, który w telewizorze pojawia się albo z powodu zgolonego wąsa, albo jako piewca autorskiego podejścia do ortografii. wówczas widz ma niepowtarzalną okazję skonstatować ze zdumieniem: o proszę, gadająca sofa! inna sprawa, że takich polityków lud kocha najbardziej – takich, których nie widać i którzy nie przeszkadzają, i najlepiej, żeby się jeszcze nie odzywali za bardzo, raczej siedzieli z mordą na kłódkę w kącie i epatowali niewidzialnością – i mnie pan prezydent również bardzo nie przeszkadza, nie przeszkadza do tego stopnia, że kiedy stoję w kolejce do kiosku i dostrzegam przez szybkę na pierwszej stronie gazety uśmiechniętą szeroko twarz człowieka z „wiktorem” w garści, to najpierw dwa razy sam siebie zapytam: a kto to jest ten pan? kto to jest ten pan? bo chyba nie aktor.

port literacki

[179] a jeżeli lubią państwo adrenalinę i chcieliby poczuć ten wyjątkowy dreszczyk na skórze, gdy strach miesza się z podnieceniem, to 21 kwietnia (niedziela) o 15:00 w ramach portu literackiego we wrocławiu będę czytał wiersze. szczegóły tutaj.

wszystkie moje dobre strony

[178] kochany pamiętniczku, istnieje taka prawie-szlachetna grupa, pośród masy nikczemników z internetu, która pomimo swojej równie oczywistej nikczemności, wyznaje pewien symboliczny kodeks. kodeksik – nazwijmy go – jakości. kodeksik ten uczy, że świętym prawem internetowego ludu jest kraść bez wstydu rzeczy słabe z internetu, podczas gdy te dobre kradnie się w niejakim bólu, ze szczerym niemal wstydem, takim właśnie poczuciem, że się kogoś rzeczywiście trochę okradło i napluło jeszcze w twarz na do widzenia. nacharało wręcz.

ja do tej grupy przeważnie nie należę, kochany pamiętniczku, zwykle kradnę bez wewnętrznych reperkusji, ale kiedy parę tygodni temu ukradłem z internetu nowy album nicka cave’a, to pomyślałem: nu nu nu, tego się nie robi internetu. następnego dnia najwyraźniej byłem chory, bo w irracjonalnym odruchu zakupiłem – wydając prawdziwe pieniądze – płytę oryginalną, którą teraz mogę co najwyżej poprzytulać o kant dupy, bo nawet nie mam na czym odsłuchać. na szczęście podobne dylematy obchodzą mnie zwykle szerokim łukiem, wobec czego częściej kradnę niż miewam wyrzuty sumienia.

jeśli zaś idzie o płytę, kochany pamiętniczku, bo właściwie o niej, nie o swej heroicznej biografii, miałem – jest smutniejsza od wypadków na krajowej siódemce. słucham i serce mi się doprasza, abym już przestał, gdyż ono od tego smutku dostaje swoistej kurwicy. jest jednocześnie piękniejsza od wschodów i zachodów słońca, które – umówmy się – są tutaj tylko pewną figurą. wschody i zachody słońca nie są bowiem szczególnie piękne, są powtarzalne i nudne. piękna jest natomiast ta płyta, niepowtarzalna właśnie, i w zasadzie złego słowa powiedzieć nie mogę, i to nie dlatego, że żadne złe słowo nie ma tutaj miejsca, ale dlatego, że nie chcę, kochany pamiętniczku, wybieram: nie mówić o tej płycie źle. w końcu zapłaciłem.

pocztówka z gdańska

[176] otóż, jesteśmy na festiwalu sztuki współczesnej. oto gdańsk, tu stoją ludzie, dalej w głębi zespół gra muzykę, której prawie nie słychać, której nie słychać w ogóle, więc czas spędzamy na rozmowach, wymieniamy uprzejmości i zanim nie przestaniemy być trzeźwi – odbywa się niepisany turniej na miny.

gdy podchodzi do nas dziewczyna z pomponami zamiast oczu, aby spytać no i hejcia, jak koncercik?, jesteśmy już wystarczająco nietrzeźwi i dopiero wtedy festiwal sztuki współczesnej w gdańsku zaczyna nabierać kolorów. dziewczynie się koncercik ogromnie podobał, mimo iż ona właściwie sporo jeździ, bo tak jak wszyscy na festiwalu sztuki współczesnej w gdańsku też jest artystką i zyskała uznanie nie tylko w mieście, ale i poza jego granicami i kiedyś nawet w berlinie ktoś jej powiedział, że robi ciekawe rzeczy, takie na poziomie, ale sorry, kurwa, w sumie to nie o tym chciałam, miałam zapytać, jak tam w ogóle koncercik i czy macie może zapalić?

następnie stoimy przed ścianą, ściany nie można dotykać, bo jest elementem wystawy i gdyby nie to, wszyscy byśmy się w nią teraz wtopili jak gromada małych nożyków w masło. ponad nami wisi metalowa beczka po farbie wypełniona zwiniętymi rulonami papieru, a obok z sufitu zwisają na linkach zdjęcia i nie są to bynajmniej zdjęcia z wakacji w tunezji, a raczej – nieostre zdjęcia mgły nocą, które także są elementem wystawy i myślimy: wspaniałe.

dosłownie tak myślimy i gdyby nie podniosły ton całej uroczystości, która w międzyczasie przestała być festiwalem sztuki współczesnej w gdańsku, a stała się ogólnoświatową uroczystością na cześć nieskoordynowanej ludzkiej inwencji, to może byśmy jeszcze trochę posiedzieli. tymczasem jednak pękamy w szwach, koledze od tego nadmiaru ludzkiej inwencji pęka nitka na czole i jego głowa rozpada się na dwa równe kawałki, i teraz patrzymy na tę jego głowę otwartą, patrzymy długo i czule i zachwycamy się wszyscy nad urzekającą prostotą tego przekazu.

piosenka o niebieskich migdałach

[175] kochany pamiętniczku, milczałem dłużej niż zwykle, bo nie było nic do powiedzenia. to jest zdanie-maskotka, które ostatnio wszędzie ze mną jeździ: oto wsiadam do tramwaju na derdowskiego i nie ma nic do powiedzenia, oto wysiadam z tramwaju na grunwaldzkiej i nie ma nic do powiedzenia, a wszystkie przystanki – jakby to był spektakl – symbolicznie oflagowane są białym prześcieradłem, trochę z powodu zimy, ale bardziej z powodu chujowej atmosfery w tym kraju ogólnej kapitulacji i nudy.

ale mimo to mówię, kochany pamiętniczku, bo inaczej już tylko kaszka, kisiel i oszaleć można. co wieczór wychodzę z domu z tą samą sentymentalną myślą, że jest po co i dla kogo, że może jeszcze nie znudziłem się doszczętnie ludźmi, a ludzie nie znudzili się mną i że może to właśnie dzisiaj wszystko się odmieni, wróci radość odzywania się, metaforyczne słoneczko z powrotem wskoczy w miejsce metaforycznego księżyca i będzie jak wtedy, kiedy lat miałem trochę mniej, naiwności znacznie więcej, a cynizmu zaledwie i dokładnie tyle, żeby w swojej ocenie rzeczywistości nie kompromitować się przed ludźmi.

tymczasem wszystko dokładnie odwraca się do góry dupą, oto trzydzieści masz lat i od miesięcy wracasz po nocy z tym samym niezmiennie żalem, że już się skończyło. siedzicie, pijecie, rozmawiacie o pryncypiach, jakiś w międzyczasie kebab, papierosek, a żarty cały czas sypią się wartko jak twoje zdrowie ostatnimi laty i chociaż cały jesteś w żartach, a głos twój być może najdonośniejszy spośród wszystkich głosów przy stoliku, to jednak wiesz o tym i oni być może też o tym wiedzą: nie ma nic do powiedzenia, skończyło się.

to może być depresja, mówię sobie, i to jakoś pomaga, ale im silniej w nią wierzę, kochany pamiętniczku, tym częściej chodzę między ludzi, a im częściej chodzę między ludzi, tym bardziej nic z tego i znów zostaję, z czym przyszedłem: kapitulacja, nuda i rozczarowanie. po nocach, jak teraz, już tylko bronię się przed myślą, że to jednak nie depresja, ale syndrom zużycia się i droga w jednym wyłącznie kierunku i żadne farmaceutyczne sztuczki nie są w stanie tego zatrzymać, że oto na dobre nastała epoka, w której kończą się romantyczne zachody słońca, wzruszające książki, czułe pocałunki, w której kończą się wszystkie ciekawe rozmowy, wszyscy ciekawi ludzie i nawet, gdy nad ranem siadam przy biurku, aby o tym wszystkim napisać i bezpiecznie dojść do pointy, wtedy gdzieś wpół drogi powraca do mnie jak zła mantra, jak ten upierdliwy ból w okolicach łopatki, a może to jest serce: skończyło się, skończyło, nie ma nic do powiedzenia.

22.10

[173] albo to. stoisz w kolejce po bilet, w ciągu kilku lat w jednej z takich kolejek umrzesz lub będziesz sprawcą przestępstwa, ale jeszcze nie dziś. dziś upływa ci przyjemnie, to znaczy nic się nie stało, ziemia bez przygód kołuje w stronę wieczora i myślisz, że to chyba jeden z tych dni w roku, kiedy świat bardziej przypomina chomika w akwarium niż pająka, który siedzi ci na twarzy. to cię najwidoczniej rozczula, ta myśl, gdyż chwilę później z uwagą śledzisz lot ptaków w zwartym szyku ponad budynkami i mimo że zwykle gówno cię obchodzi, skąd i dokąd eksmitują się skowronki, bociany, jerzyki, to gapisz się jak zaczarowany i myślisz sobie, że dziś mamy dzień doskonale żaden, obojętny i bez wyraźnych właściwości, czyli twój ulubiony rodzaj czasu. w tej samej chwili zastanawiasz się ile takich dni przeżyła staruszka stojąca za tobą w kolejce. twarz ma zwiędłą, choć serdeczną. pewnie nie przeżyła ich zbyt wiele, skoro życie spędziła w dwudziestym wieku, ale zapewne dwudziesty pierwszy odpokutował jej z nawiązką we wnukach, które teraz co gwiazdkę, urodziny, dzień strażaka, wnuka i dzień babci obsiadają ją całą jak koty hrabala. w dłoni trzyma siatkę z drobnymi zakupami i podejrzewasz, że dziś wyjątkowo chowa w niej coś słodkiego dla któregoś z tych małych szatanów, a nie jak w każdy pozostały dzień – tabletki obniżające ciśnienie, kostkę masła i flaszkę syropu wykrztuśnego. tak myślisz w tej krótkiej chwili, stojąc między zwiędłą staruszką a okienkiem z biletami, i z tego zamyślenia zapominasz, co chciałeś, wstrzymując kolejkę, i wtedy z twarzy zwiędłej staruszki – tej, która słodyczami tak lubi rozpieszczać wnuki – wydobywa się twarde jak szczęk metalu no przecież rusz się, człowieku i wszystko wraca do normy.

kochanie, zabiłam nasze koty

[172] kochany pamiętniczku, do nowej książki masłowskiej podszedłem z entuzjazmem pierwszoroczniaka, który jeszcze nie wie z kim i co, ale już mu się bardzo podoba, i gdzieś w połowie westchnąłem głęboko zdumiony, iż dawno nie czytałem tak zabawnej momentami polskiej powieści, która byłaby zarazem tak dalece wypatroszona z fabuły i w swojej treści właściwie dość prozaiczna.

to nie jest do końca zarzut, albowiem nie jest również tajemnicą, iż masłowska czai się przede wszystkim w zdaniach, wartkich linijkach, które – proszę mi wybaczyć sentyment – biją niekiedy po dłoni oraz twarzy niczym nawciągana nauczycielka życia, a przynajmniej takie mam o dorocie wspomnienie, żywe wciąż jak pamięć o pierwszej dziewczynie, i to są oczywiście ładne wspomnienia, ale dziadek józef wielokrotnie powtarzał nad obiadem, że nie można żyć przeszłością i – jak zapewniała sama dorota – w nowej książce będziemy mieli do czynienia z klasyczną narracją, a nie formalnym pierdololo. czyli raczej fabuła, struktura i tak dalej, co już na dzień dobry wydaje się wystrzałowym pomysłem: oto bowiem matka ponowoczesnej polszczyzny ma mówić językiem przodków.

akcja kochanie, zabiłam nasze koty dzieje się w usa i bohaterowie płacą dolarami, ale na kilometr czuć od nich smalec i kiełbasę. nie potrzeba tu komisji śledczej, aby stwierdzić, iż rzecz w rzeczywistości wydarza się w polsce, a główna bohaterka, farah, jest nowym rodzajem polaka, do szpiku kości przesiąkniętym płynem do pukania tkanin i banalnymi frazesami z kartek urodzinowych. nowy rodzaj polaka, pomimo całej swojej estetyczno-poznawczej nadbudowy złożonej z sushi, brandowych fatałaszków i ekologii, na której jeździ jak matka madzi na koniu – u rdzenia swojego istnienia przede wszystkim panicznie się boi. w takim sensie ogólnym, a podstawowymi desygnatami tego strachu są wykluczenie, samotność i śmierć.

ostatecznie jednak powieść mniej opowiada historię, a bardziej znów grzebie palcem w języku. masłowska nie bawi się już wprawdzie składnią jak kostką rubika, ale narracja dalej jest roztrzęsiona niczym autobus w speed, poetyckie woltyżerki przecinane są suspensami rodem z harlequinów, kalki językowe stają się nowym językiem, a formalna granica między autorem a bohaterami jego książki zostaje po wielokroć zagięta. bohaterowie w tym procederze stwarzania świata uczestniczą i składają się na cały ten pejzaż językowo-formalny, ale pozostają raczej przeźroczyści i nieistotni i po lekturze czytelnikowi znów zostaje właściwie tylko wspomnienie języka w rozpadzie. to ostatecznie daje efekt nieco kontrowersyjnej mieszanki, wychodzi powieść, która jedną nogą próbuje iść równo po chodniku, a drugą robić fikołki.

to jednak dalej nie jest do końca zarzut, albowiem ten język w rozpadzie dość wiarygodnie odzwierciedla rozpad człowieka, o którym pisze masłowska, czyli trochę powtórka z rozrywki, ale dla mnie w sumie bomba. tylko że tym razem bardziej jednak bomba hukowa. co bowiem rozczarowuje w stopniu rozmontowującym moją tutaj dyplomację, to prozaiczność refleksji, której język powieści już nie dźwiga. można odnieść wrażenie, że to, na czym książka się zasadza, na co przez sto stron zarzuca sidła ironii – a więc dziki konsumpcjonizm, rzeczywistość wirtualna, mowa ludzka ograniczona do 160 znaków – to obszary wiedzy, z których masłowska wyprowadza refleksje, przerobione już parę lat temu przez dzieci internetów. w rezultacie zamiast dostać linijką między oczy, czytelnik dostaje sztafaż zdezaktualizowanych memów. taki czytelnik po lekturze odkłada książkę jakby nic się nie stało i stopniowo potęguje w nim wrażenie, że kochanie, zabiłam nasze koty zostało napisane nie dla niego, ale bardziej dla jego mamy. ma po wszystkim oczywiście przyjemność, dobrze napisana książka o niczym jest bowiem lepsza niż chujowo napisana książka o wszystkim, ale to ostatecznie też jest średni argument.

pochwała braku

[171] kochany pamiętniczku, ostatnio mam na imię fluimicil muko aka acc 200 mg, a na nazwisko niezmiennie – polopiryna s. czyli nie ma żartów, przywałęsała się jesień i próbuje wpędzić człowieka do grobu, do łóżka w sensie na dwa tygodnie, na co człowiek, czyli w tym przypadku ja – pomimo skrywanej i na wskroś wręcz kompulsywnej na leżenie w chorobie ochoty – nie ma czasu, albowiem już go za włosy targają terminy, dalekosiężne i krótkoterminowe plany dziurę w brzuchu wiercą wiertarką udarową ze świdrem o średnicy 20 mm, słowem – jebać musi. ale to się dobrze składa, bo im mniej taki człowiek, czyli w tym przypadku ja, czasu ma wolnego na zmarnowanie, czyli w tym przypadku na jojczenie nad gardziołkiem, oczkiem zaognionym i główką pulsującą w rytm straszliwego techno, tym nieoczekiwanie, kochany pamiętniczku, więcej ma wszystkiego, włącznie ze zdrowiem w chorobie, i nagle otwiera się cała gama możliwości, jakie można zrobić z czasem, którego się nie ma.

z tego nagłego nadmiaru w dobie braku jąłem – mówiąc w skrócie językiem ulicy – pisać jak pojebany te swoje wierszyki z ołowiu, smutne niczym kryzys wieku średniego, dla których bezpośrednim asumptem jest, proszę ja ciebie, taka powtarzająca się sytuacja, iż budzę się w nocy i myślę, że zaraz umrę. nie wszystko naturalnie nadaje się do przeczytania i sporo z tej nadczynności mózgu to tylko gadka rozbujanej na polopirynie wyobraźni, ale sam najlepiej wiesz, jak to działa, kochany pamiętniczku, raz poemat, raz gotowana marchewka. tak się może nie mówi, ale powinno być takie przysłowie, wszakże żyjemy w kraju poetów.

przeczytałem też kilka książek, w tym nową masłowską. o nowej masłowskiej napiszę więcej w następnym odcinku, bo jest to ciekawa sprawa, gdyż zarazem rozczarowuje ów książeczka głęboko, ale i zachwyca momentami jak orgazm w kiblu na szkolnej wycieczce. o tym, kochany pamiętniczku, przy innej – jak mówię – okazji, teraz bowiem wybieram się do babci posiedzieć ze staruszką na werandzie, zanim na schodach wyprzedzi mnie dziad z kosą. babcia, lat prawie dziewięćdziesiąt, od piętnastu przynajmniej utyskuje, iż własny jej wnuk, syn bogdana i megalomanii, jeszcze nigdy jej nie odwiedził, a jako że faktycznie jestem teraz w stanie pośrednim między niedoczasem a poczuciem końca świata i w dodatku łazi za mną wiertarka udarowa na dwóch cienkich nóżkach i śpiewa niemena, to pomyślałem: hej hop, jest to wspaniała okazja, lepszej już nie będzie.

powrotów czar

[170] od powrotu z bałkanów byłem robot. budziłem się z kurami i od razu siadałem do pracy. tak spędziłem, wyjąwszy czas na bałkany, ostatnie dwa miesiące życia. nie jest to imponujący wynik, ale w moim leniwym jak wakacje w tunezji istnieniu, gdzie tylko książeczki, filmiki i kunsztownie pielęgnowana degrengolada – dwanaście godzin dziennie w kopalni wywleka człowieka na drugą stronę. kopalnia jest tu zresztą pojęciem umownym, te dwanaście godzin ślęczałem bowiem nad skryptami, scenariuszami, liniami dialogowymi dla pewnej niechlubnej stacji telewizyjnej, co w pierwszej chwili może i nie brzmi tak parszywie, ale gdyby istniał bóg, wziąłbym go na świadka, że łatwiej orać zębami chodnik i siać złoto niż napisać przyzwoity tekst dla telewizji, który nie drze ryja jak kibol arki na osiedlowym festynie i zarazem nie puszy się jak sowa na rozdaniu dyplomów uczelni wyższej.

nie wiem, o co mi chodzi z tą sową, ale to właśnie robiłem przez ostatni czas. teraz powoli wracam do siebie, porządkuję sprawy, zbieram ubrania rozrzucone po mieszkaniu, naprawiłem spłuczkę w kiblu i systematycznie pozbywam się rzeczy. odkąd obejrzałem everything must go z willem ferrellem, mam kompulsywną wręcz potrzebę pozbywania się, braku. tylko łóżko, biurko, plejstejszyn i zobaczymy, ile mnie wtedy ubędzie. oby ubyło jak najwięcej. przede wszystkim jednak śpię, odsypiam chorobliwie. nadal wprawdzie z przyzwyczajenia budzę się z kurami, ale zasypiam niemal odruchowo, ostatnio w knajpie w połowie zdania nad wódką. nie powiem, że jest mi z tego powodu przykro. jeśli uczciwie postawić sprawę – nie jest mi przykro ani trochę, z ochotą budziłbym się jeszcze rzadziej.

bałkany, chorwacja i do domu

[169] ostatecznie wszystko kończy się w salzburgu, w niewielkiej knajpie nad kuflem lokalnego sikacza, gdzie powoli dochodzimy do siebie. ale po kolei. wcześniej po drodze z bośni zahaczamy bowiem o chorwację, trzeci czy czwarty raz podczas całej wyprawy. w chorwacji mieliśmy spędzić parę dni wakacji, takich prawdziwych, z taplaniem się w adriatyku, skakaniem na główkę z pomostu i siedzeniem na plaży z winem i burkiem – bałkańskim hamburgerem, którym zajadaliśmy się regularnie w serbii, czarnogórze i bośni. z braku czasu chorwację okroiliśmy do trzech dni, co daje się przeliczyć na dwie wizyty w adriatyku, jednego burka i jedno symboliczne pijaństwo na plaży. wszystko to w miejscowości gradac, która od dziś jawi mi się jako mały raj na ziemi. pomimo turystów i tego, że poza główną ulicą nabitą sklepami z badziewiem – są tam jeszcze tylko zaledwie kamienie na plaży, skromny market i jednoręki bandyta przy bankomacie. ale moment, w jakim tam trafiliśmy, okazał się wyjątkowy – byliśmy właśnie po podróży życia, podczas której żaden z nas wprawdzie nie wypoczął, ale też żaden nie szukał wypoczynku. po dwóch intensywnych tygodniach mieliśmy w głowach gotowe materiały na powieści, wiersze, piosenki, a gdybyśmy malowali – to jeszcze gotowe sceny obrazów. tych zresztą – podejrzewam – najwięcej. bałkany są bowiem niezwykle plastyczne, nie tylko przez swoje warunki geograficzne, ale również przez kontrasty w miastach, gdzie dumne, dostojne budowle sąsiadują z roztrzaskanymi przez wojnę domami mieszkalnymi, słowem – przez fenomenalną wręcz architekturę piękna i zniszczenia. że tylko usiąść i zapłakać rzewnie nad tym pięknym, pokiereszowanym miejscem.

po gradacu odwiedziliśmy jeszcze inną chorwacką miejscowość – senj. tam już tylko wiało i wywracało łódki. dawno nigdzie tak nie zmokłem, jak podczas powrotu do naszego mieszkania, kiedy naraz i padało, i wichura była taka, że wiatr zrywał plakaty ze ścian jakby senj chciało się nas pozbyć. ale rano, kiedy wyszliśmy na balkon, oczom naszym ukazał się jeden z najpiękniejszych widoków podczas wyprawy: niewielka zatoczka w mieście senj (z wodą przejrzystą bardziej niż ta w kranie), gęsto otoczona grafitowymi górami, z których jedna piękniejsza była od kolejnej. nad wszystkim nieśmiałe poranne słońce, w dole zaś pojedyncze łódeczki, niektóre z nich wywrócone po nocnej wichurze, i delikatnie zmierzwiona przez wiatr powierzchnia wody. siedzieliśmy tak na balkonie przez dłuższą chwilę i mimo że nie jesteśmy amatorami łódek z kory i widoków z giewontu, to żadnemu z nas ani przez chwilę nie przeszło przez myśl, żeby się odezwać.

bałkany, bośnia 3/3

[168] z naszej bazy wypadowej z baščaršiji w sarajewie ruszyliśmy do srebrenicy, miejsca największej kaźni z czasów wojny domowej w bośni. srebrenica oddalona jest od sarajewa jakieś 150 kilometrów, ale te – zaledwie – 150 kilometrów nie oddają faktycznej odległości, jaką musieliśmy pokonać. po dwóch godzinach drogi odbiliśmy z głównej trasy i zaczęliśmy kluczyć po lokalnych wioskach. tak sugerowała mapa. jednak droga szybko przestała być przyjazna, zupełnie jakby – co zabrzmi nieco paranoicznie, ale wiernie oddaje sytuację – ktoś nas próbował zawrócić: z niezabezpieczonych metalowymi siatkami gór na drogę jęły sypać się kamienie, a kiedy kamienie przestały nas straszyć, skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa. znaki przez cały czas skwapliwie omijały temat srebrenicy, wobec czego zaczęliśmy wątpić, że srebrenica w ogóle istnieje. w przydrożnych wioskach nie było zaś życia i kogo zapytać: puste domy, puste fabryki, opustoszałe ulicy i tylko jeden człowiek rąbie drewno w miejscowości zelenij jadar i jedna kobieta robi pranie przed domem. zapytaliśmy ją o drogą, była uprzejma.

kiedy w pełnym słońcu dojechaliśmy do srebrenicy – małego miasteczka z meczetem, cerkwią i dużym hipermarketem w centrum – zrobiliśmy przystanek. srebrenica wydaje się miastem dojmująco smutnym – słonecznym i zarazem przeraźliwie cichym, a ludzie zerkają na ciebie podejrzliwie, jakby wiedzieli – bo i przecież wiedzą – po co tutaj przyjechałeś, turysto z polski. dwóch serbskich staruszków spytanych o drogą na cmentarz najpierw spogląda na mnie długo i nieufnie, następnie jeden w odpowiedzi zapyta o coś, czego nie zrozumiem, a kiedy zacznę tłumaczyć, że nie zrozumiałem, machnie tylko ręką i wskaże palcem: tam, 3 kilometry. podobnie kioskarka, u której upewniam się, że droga nie wywiedzie nas w pole: miała może 27 lat, zmęczoną twarz i naprawdę nie chciała ze mną rozmawiać.

cmentarz ofiar masakry w srebrenicy faktycznie znajduje się trzy kilometry dalej, na opuszczonej ziemi w miejscowości srebrenica-potocari, gdzie ani domów, ani ludzi, tylko pięcioro, może sześcioro turystów i budka strażnika policyjnego. policjant – człowiek serdeczny, którego w drodze powrotnej zapytamy o inną, lepszą drogę do sarajewa – pomacha nam ciepło na do widzenia i dojrzymy, że na wysokości łokcia wytatuowane ma hasło peace. gdy wreszcie staniemy przed wejściem na cmentarz, z początku w naszych głowach szumieć jeszcze będzie dźwięk fontanny, która stoi przy bramie i cierpliwie mieli wodę, a potem już długo nic, tylko świst przejeżdżających rzadko samochodów i bezkresny widok białych jak kartka papieru nagrobków, które w pełnym sierpniowym słońcu bezlitośnie odbijają światło.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑