Autor: jakobe

bałkany, bośnia 2/3

[167] będąc w bośni, odwiedziliśmy jeszcze dwa miejsca: najpierw srebrenicę i na koniec mostar. mostar to niewielkie miasteczko w środkowej bośni, znane przede wszystkim z tego, że posiada jeden szczególny most. ów most, jak to w opowieściach z mostami zwykle bywa, nie tylko pełnił funkcję użytkową, ale także – co z punktu widzenia czasu wydaje się istotniejsze – wyraźnie symboliczną. nie dość bowiem, że można się było przez niego przeprawić z gratami na koniu albo skoczyć zeń (z mostu, nie konia) na główkę do przepływającej pod spodem neretvy (most ma 21 metrów wysokości i pływacy z lokalnego klubu rzeczywiście urządzają sobie takie zabawy) – to jeszcze był jak ten metaforyczny łącznik między światem muzułmańskim (reprezentowanym przez zamieszkujących mostar boszniaków) a chrześcijańskim (reprezentowanym przez mieszkających po drugiej stronie mostu chorwatów). oczywiście jednym i drugim ostatecznie odbiła palma i most został wysadzony w przysłowiowe piździet, czego też trudno nie rozpatrywać w kategoriach symbolicznych. tak czy inaczej – pod koniec dwudziestego wieku most odbudowano i – jak widać – na razie wisi. nie wiadomo jednak, na ile jest to symboliczny gest wyciągnięcia ręki jednych do drugich, a na ile po prostu ukłon w stronę turystów, którzy w innym razie musieliby targać toboły z zakupami naokoło.

właśnie dostałem sygnał, że mamy 10 minut na wymeldowanie się z hostelu, dlatego o srebrenicy w następnym odcinku.

bałkany, bośnia 1/3

[166] bośnia. ostatnie dni spędziliśmy w sarajewie i to – jak do tej pory – najmocniejszy punkt wyprawy. do sarajewa dotarliśmy chwilę przed zmierzchem i już od progu, jadąc głównymi arteriami miasta w stronę starówki, nie sposób było nie dostrzec, jak bardzo eklektyczne jest to miejsce: z jednej strony olbrzymie ortodoksyjne cerkwie, z drugiej meczety z minaretami na wysokość dziesiątego piętra, gdzieś pomiędzy skromne synagogi, katolickie katedry i wszystko to naraz tworzy wrażenie snu. zwłaszcza dla turysty z polski, gdzie jeden jest kościół, jedna wiara i jedna prawda. za ten eklektyzm sarajewo jednak w ostatnich latach zapłaciło straszliwą cenę: kiedy nazajutrz w pełnym słońcu gapiliśmy się na budynki, widzieliśmy wyraźnie, jak bardzo jest podziurawione od kul i pocisków moździerzy. nie było budynku, który w trakcie ponad trzyletniego oblężenia miasta w latach dziewięćdziesiątych nie zostałby ostrzelany czy zbombardowany, na chodnikach co kilkadziesiąt metrów można się było natknąć na sarajewską różę, charakterystyczny lejek po pocisku moździerzowym zalany czerwoną żywicą: tutaj od moździerzu w jednej chwili padło 67 osób, tam 43, a jeszcze dalej 26. całe sarajewo – mimo że zatrważająco wciąż piękne – przypomina wysypisko cmentarzy, którego najbardziej uwierającym elementem jest pomnik w jednym z parków u wylotu z miasta: pomnik w postaci fontanny otoczonej rzeźbą z odciśniętymi jak na plaży stópkami dzieci, które zginęły podczas oblężenia miasta. poziom wody w fontannie podnosi się i opada, podnosi i opada i tak w kółko, jakby woda miała zmazać ślady stóp i wypłukać je z przykrej pamięci miasta. ale to nie jest plaża, nic takiego się nie wydarzy.

bałkany, chorwacja

[165] kolejnym punktem wycieczki miała być bośnia i hercegowina, czyli w naszym przypadku sarajewo, srebrenica, mostar. ale kiedy opuszczaliśmy czarnogórę i byliśmy zaledwie 20 kilometrów od granicy z bośnią, okazało się, że na północy płoną lasy, płoną tak bardzo i ochoczo, że drogi są nieprzejezdne, wobec czego lokalna policja – z braku lepszych pomysłów, co w tym przypadku oznacza po prostu brak alternatywnych dróg – zawróciła nas z powrotem na południe, skąd przyjechaliśmy. ostatecznie znów pognaliśmy nad sam adriatyk i skończyło się na dubrowniku w chorwacji. tutaj postanowiliśmy zrobić przystanek i następnego dnia ruszyć na sarajewo.

dubrownik już po kilku godzinach okazał się najdroższym i najbardziej zatłoczonym miejscem na bałkanach i noclegu w jakiejś przyzwoitej cenie, która nie zniszczyłaby naszych budżetów, szukaliśmy do drugiej w nocy (dodam, że jest zaledwie cztery godziny później, kiedy o tym piszę). w międzyczasie okazało się, że rezerwacja w hostelu, którą zrobiliśmy naprędce z knajpy gorbacov przy głównej arterii miasta, wcale nam niczego nie zarezerwowała. nasz pokój, mimo zapewnień komputera, okazał się zajęty, o czym dowiedzieliśmy się telefonicznie chwilę przed dotarciem na miejsce. co jednak zabawne i w pewnym sensie pokrzepiające – menadżer rzeczonego hostelu przejął się naszym nieszczęściem do tego stopnia, że najpierw do mnie zadzwonił, żeby przeprosić za błąd systemu, następnie zlokalizował nas na mieście i osiem minut później zjawił się przed nami na swym czarodziejskim skuterze, i przez następne półtorej godziny pomagał nam znaleźć jakąś metę. bezskutecznie. a skoro nawet menadżer hotelu nie może znaleźć wolnego pokoju w swoim własnym mieście, to znaczy, że coś jest nie tak i trzeba stąd spierdalać. kiedy kilka godzin później przeszliśmy się po centrum dubrownika – pięknego niczym z czytanki andersena – i przy okazji natknęliśmy się na 60 milionów turystów, wiedzieliśmy, że pierwsza myśl była słuszna: trzeba stąd spierdalać i nie wracać nigdy więcej.

bałkany, czarnogóra

[164] od tygodnia, o czym było notkę niżej, jestem na bałkanach. ostatecznie z serbii, o której też było niżej, przedostałem się do czarnogóry. mówię przedostałem, bo jakiś czas temu, kulając się po serbskich wioskach, zgubiłem paszport. myślę, że mogłem zgubić coś innego: szelki albo czajnik bezprzewodowy, który wożę ze sobą od początku wycieczki. jak się jednak szybko okazało, paszport na bałkanach nie jest specjalnie konieczny. w ambasadzie polskiej w podgoricy, stolicy czarnogóry – mieście brzydkim niczym stacja benzynowa w arizonie i przez to chyba niezwykle dla mnie fascynującym – uprzejma pani powiedziała, że możesz, drogi panie w technikolorze, podróżować na dowodzik po całych niemal bałkanach, tak więc hop sialalala dalej w świat.

od wczoraj siedzimy w kotorze. kotor to niewielkie miasteczko w czarnogórze nad adriatykiem. dosłownie nad adriatykiem, do morza mamy jakieś 100 metrów. ale nie ma tutaj wydzielonej plaży, a całe nabrzeże nabite jest jachtami bogatych rosjan i niemców. za naszymi plecami zaś ciągną się wielkie jak kurwa mać góry, na których szczycie sterczy sobie zameczek jakiegoś średniowiecznego czarnoksiężnika. za sześćdziesiąt złotych od łebka znaleźliśmy nocleg w samym sercu starówki. wszystko jest tutaj piękne i podskórnie czuję, że nie tego szukam na bałkanach.

bałkany, serbia

[163] zrobiłem sobie przerwę. kiedy usiadłem do napisania tej notki, byłem prawie trzy tysiące kilometrów od domu, w belgradzie. a w belgradzie ruch jak na marszałkowskiej, z tą różnicą, że marszałkowska przy belgradzie wygląda jak nieżywy tramwaj. przepraszam wszystkie nieżywe tramwaje. tak czy inaczej – wyjechałem i od kilku dni jestem na bałkanach. nie sam, z przyjaciółmi. jeździmy od państwa do państwa i teraz właśnie serbia, która im dalej od belgradu, tym bardziej – że tak powiem – przypomina samą siebie: serbię pozbawioną splendoru wielkiej stolicy, która płacze małymi, nieotynkowanymi budynkami i cała uwiera swoją lirycznością. ale najpierw belgrad.

sam belgrad to raczej smutne miasto – piękne i smutne, i oczywiście – jak każda stolica – kłamie. piękno zresztą nie jest tu oczywiste – jest to raczej piękno niedoskonałe, wynikające z ryzykownej mieszanki bizantyjskiego wręcz dostojeństwa z wybiedzonymi budynkami, na które patrzy się jak na niedożywionego psa. niedożywionych psów jest tu zresztą sporo. z tego piękna właśnie bierze się zarazem dojmujący smutek. w samym sercu miasta, pośród bogato zdobionych fasad teatrów, muzeów czy budynków rządowych, stoją przestrzelone na wylot bloki po niedawnej wojnie. stoją trochę jak wyrzut, zieją dziurami i swoim widokiem rozrywają serce.

kiedy kończę o belgradzie, jestem już kilkaset kilometrów dalej. w małej miejscowości na południu serbii, między jednym a kolejnym pasmem gór. widok mamy taki, że z rana nie mogłem uwierzyć. ale żeby nieco zejść na ziemię, kilka godzin wcześniej postanowiłem zgubić paszport. o tym jednak w następnym odcinku, o ile następne w ogóle będą.

pogwarki, część 9.

[162] blogasku, piszę do ciebie pogrążony w żalu, albowiem nie sypiam prawie wcale, zarzuciłem przyjemności i świat, jak tak teraz na niego spojrzę, przypomina biuro, open space z boksami i w każdym z tych boksów napierdalam łopatą. słowem – pracuję mnóstwo, zupełnie jak nie ja, ale nie jest to praca, z której kiedyś będę dumny, i chyba ja jeden tylko wiem, jak bardzo chciałbym być gdzie indziej i z kim innym niźli tutaj między ścianą a ścianą z dwoma małymi ekranikami monitora zamiast oczu.

gdybyś mnie teraz widział, blogasku – pierwszego, który zrywa się nad ranem, i ostatniego, który się kładzie spać, pomyślałbyś, że ktoś mnie podmienił, że oszalałem, że oto wziął poeta i się uszkodził i pewnie zdumiałby cię fakt, jak bardzo przez ostatnie miesiące oddaliłem się od przyjaciół, i jak ważne nagle stały się pieniądze i możliwości i splendor w durnych mediach. ach, blogasku, i teraz warszawa. siedzę w niewielkim hotelowym pokoiku na pomarańczowym prześcieradle, od którego bolą mnie już oczy, i od rana do nocy piszę na zlecenie ludzi, którymi w głębi duszy gardzę, ale piszę dalej, wysyłam, nanoszę poprawki, zarabiam pieniądze i w krótkich jak ten momentach zastanawiam się, czy to tak właśnie się zaczyna czy to może tak się właśnie kończy.

o języku. który to już raz

[161] od dawna mnie to frapuje. zwykle przed pisaniem, zanim usiądę do tekstu i zacznę – jak to się mówi – przelewać na papier czy też – jak to się mówi jeszcze inaczej – męczyć bułę, mam w głowie gotowy tekst. jest czytelna myśl i wyważona linia narracji, melancholia jak w czeskim filmie swobodnie przeplata się ze śmiechem, nie ma pretensji ani napinki, jest uczciwy autor i mimo że ciągną go w bramę koledzy-dygresje, zapraszają do tańca koleżanki-woltyżerki, to idzie prościutko, prosto do pointy, która po cichu rozrywa czytelnikowi serce. takie teksty mam w głowie, karteczko papieru, zanim zacznę pisać. proste i uczciwe. a potem zwykle coś się dzieje.

od dawna mnie to frapuje, to moje własne wyobrażenie wyobrażenia czytelnika na mój temat i to, jak mocno sam siebie trzymam za gardło, żeby ci czegoś nie powiedzieć albo nie powiedzieć niedbale. to zmienia wszystko, kartko papieru, całą relację między nami. zamiast obracać kamień w przełyku, autor zaczyna się stroić, poprawia czuprynę, wchodzi w kalosze swojego o sobie mniemania, ależ to głupie. przeglądam stare wiersze i zdaje się, że nie powiedziałem choćby połowy tego, co zamierzałem, i nie wiem, po jaką cholerę mówię ci o tym teraz. być może po to, żeby się usprawiedliwić, samego siebie przed sobą rozgrzeszyć: zawsze miałem dobre intencje, fiszko, biała karteczko, i teraz, w czasach wojen, naporu, już tylko o tym myślę, jak daleko jesteśmy od siebie – ja, który piszę, i ty, która właśnie przeczytałaś.

impresje oliwskie

[160] miało być o czym innym, ale już nie pamiętam. chyba planowałem znów się kajać, że taki fatalny ze mnie bloger, gorszy od kwartalnika, najgorszy, i że to się rychło zmieni i wraz z pierwszym żółtym liściem, pierwszym rykiem jesieni na powrót się stanę najpilniejszym z pilnych, gdyż nic tak nie motywuje do pisania jak jesień właśnie, bezradna nostalgia i widok świata w rozkładzie.

być może o tym chciałem, a może zmyślam, sam już się w sobie nie rozeznaję. tym niemniej jesień przyszła prędzej niż zwykle, w sensie dosłownym także, bo kiedy zerknąć przez okno – a znów tkwię w chorobie i z większą niż zwykle zerkam ochotą – to mam jak żywo obraz jesieni, lynchowską projekcję świata w rozkładzie i wszystko takie straszne.

w ramach odbudowy krajobrazu kupiłem playstation. poeta nie powinien się przyznawać do takich wydatków, ale coraz mniej we mnie poety a więcej człowieka, który się zgubił. w ramach odbudowy krajobrazu miałem się zgubić jeszcze bardziej, ale średnio pomaga, więc ostatecznie wracam do okna i dalej się gapię jak struty grzybami na tę jesień, co przyszła prędzej niż zwykle.

a może to przez tomka wszystko, wariata tomaszka. parę dni temu umarł tomek pułka, poeta, lat 24, i do teraz nie umiem sobie tego wytłumaczyć. to znaczy tłumaczę: człowiek wpada do rzeki i tonie, nieszczęsny wypadek, finito. ale dalej, za faktami, kryje się coś więcej, jakby niewysłowiona gorycz i żal nie do przegryzienia, że nie tak, nie teraz, nie w ten sposób.

nierecenzja

[159] oho, paktofonika wraca. parę dni temu obejrzałem „jesteś bogiem” w reżyserii leszka dawida i postanowiłem przerwać milczenie. kto nie wie, co to jest paktofonika, ten niech się może od razu położy do ziemi, a pozostali go zasypią.

jeśli istnieje polski hip hop, którego człowiek kulturalny w tym kraju nie musi się wstydzić, to byłby to kaliber 44, paktofonika właśnie, no i oczywiście peja, który wprawdzie ledwo sobie radzi nawet z równoważnikami zdań, ale za to ma mięśnie.

„jesteś bogiem” opowiada historię paktofoniki. wygląda to tak, że któregoś razu raper pod tytułem fokus idzie do rapera pod tytułem rahim, namawia go na wspólne granie, i razem idą do trzeciego rapera pod tytułem magik, którego namawiają na to samo. tak powstaje zespół. dwóch starszych ma po dwadzieścia lat, a fokus dopiero skończył osiemnaście. dwa lata później wydadzą płytę, która będzie jedną z najważniejszych w historii tego gatunku w kraju.

film kończy się w momencie śmierci magika, osiem dni po wydaniu płyty. magik umiera, bo wyskakuje ze swojego mieszkania. mieszkanie było na dziewiątym piętrze, więc magik nie żartował. jest w filmie postacią kluczową i właściwie można się spierać, czy bardziej chodzi o paktofonikę jako taką czy może jednak o magika, który nie tylko się w filmie zabija, ale jeszcze pokazuje, co to znaczy wynieść hip hop do rangi sztuki.

kilka scen z jego udziałem wyrywa człowiekowi serce. nie dlatego, że film jest taki zajebisty, bo właściwie to myślę, że nie jest i że został wykastrowany z fabuły i dynamiki, ale kilka scen wystarczy, żeby na jakiś czas zamknąć człowiekowi mordę. no i ta okrutna paralela doświadczeń, że ci kolega wychodzi przez okno. do tego najwyraźniej nie można się przyzwyczaić. ponad wszystkim jednak, nawet jeśli cały film utopić w beczce, zostaje muzyka, która gdzieś tam w najmniej oczekiwanych momentach włącza się w głowie. idziesz na przykład przez życie w nieposkromionym smutku i słyszysz: gdyby świat cały, obrósł w niebieskie migdały.

chłopiec z plasteliny

[158] to chyba mamy wiosnę, bo już kolejny dzień ptaszki na drzewie za oknem drą swoje małe dzióbki od piątej i ani kroku dalej ze snem: wstaję, zalewam herbatę i odpalam kapelę at the drive in, żeby ptaszki zagłuszyć i – póki można – wiosnę trzymać na zewnątrz. z tym akurat nie ma na razie problemów, gdyż wiosna tej wiosny wygląda przeważnie jak radziecki thriller psychologiczny. tylko ptaszki zachowują się zgodnie z kalendarzem i same przed sobą udają, że wszystko jest w porządku.

tego ranka mieszkanie wygląda jakby wczoraj odbyło się tu wiejskie wesele. ubrania na meblach, talerze na ziemi, karton z mlekiem 2% i martwa dziwka na środku pokoju. można by odnieść wrażenie, że prowadzę aktywne życie towarzyskie, chociaż gdy zasypiałem, wszystko było na swoim miejscu. ubrania na ziemi, talerze na biurku, martwa dziwka w szafie. coś się musiało w nocy wydarzyć. najpierw pomyślałem, że to taki zabieg jak z horrorów: rzeczy przez sen układają się w burdel stosownie do burdelu w głowie i że jak pozbędę się wszystkiego, tak na wszelki wypadek, to może nie będzie z czego robić burdelu w przyszłości i umysł miałbym przestronniejszy. potem pomyślałem, że to jednak głupie i naiwne tak myśleć i takie paralele durne snuć, i martwą dziwkę z powrotem upchnąłem do szafy.

nowe zwyczaje

[157] jak się okazuje, posiadanie złamanej nogi to właściwie ciąg samych przyjemności. jeżeli oczywiście pominąć fakt, że nie możesz chodzić, a przy próbie poruszania się z miską rosołu dodatkowo ranisz się okrutnie, wylewając sobie i na dłoń, i okazjonalnie na stopę, której tak pieczołowicie strzeżesz. poza tym – jak mówię – same przyjemności. odwykłem od komunikacji miejskiej, czemu prawdopodobnie zawdzięczam lepsze samopoczucie i symboliczny wzrost sympatii wobec nieznajomych. znajomi z kolei troszczą się o mnie jak o misia, misiaczka swojego: przyjeżdżają autem, odwożą, a w knajpie zawsze ktoś ustąpi miejsca i z czystym uśmiechem na twarzy zapyta, czy czegoś nie potrzebuję, może na przykład drugiego krzesła pod nogę. żyję w iluzji społeczeństwa serdecznego i przyjaznego. nawet staruszki w drzwiach mnie przepuszczają, wyjątkiem jest może jedynie anda rottenberg, ale to taka początkująca staruszka, więc nie mam żalu. do tego mogę wreszcie bez poczucia winy, że należałoby inaczej – rozsądniej, zamawiać obiad przez telefon na koszt mojego banku i nie doświadczać przy tym ponurej refleksji, że co drugi dzień lekką ręką wydaję na hawajską z podwójnym ananasem, podczas gdy w istocie jestem przecież człowiek raczej ubogim. innymi słowy – napawam się własnym drobnomieszczaństwem, napawam się własnym lenistwem i z pewnym niepokojem konstatuję, że do końca gipsu zaledwie trzy tygodnie, wobec czego mam przynajmniej nadzieję, że rehabilitacja przebiegać będzie długo, opornie i z komplikacjami.

awaria

[156] najpierw była awaria. postanowiłem przenieść się z płatnego serwera na darmowy, no i się zaczęło – nie uporałem się z jedną pierdołą i za chwilę pojawiała kolejna, wobec czego roztropnie uznałem, że w obliczu piętrzących się zagadek oleję temat i poczekam, aż samo się naprawi. samo się nie naprawiło, pomógł mi kolega. blog od paru dni działa jak złoto, gorzej natomiast ze mną, gdyż ja w dalszym ciągu działam jak narkoman na głodzie. złamałem sobie nogę, co na początku było takim dość przyjemnym zdarzeniem, gdyż od razu pomyślałem, że w trakcje rekonwalescencji nadrobię wszystkie zaległości w kontaktach ze światem, wrócę do książki, odstawię alkohol, na nowo zacznę się zdrowo prowadzić, słowem – wróciła stara śpiewka. w chorobie jednak szybko zrozumiałem, że nic z tego, jestem beznadziejny. co więcej – egocentryzm mi się stępił, wobec czego przestałem nawet i tutaj bywać, na moim ukochanym blogasku, z którym krok w krok tyle lat przez życie szedłem. nie wiem, co to dalej będzie, może po prostu zaczekam, aż mi noga wróci do pełnej sprawności i wtedy właśnie. wtedy się na pewno zmienię.

pogwarki, część 8.

[154] drogi pamiętniczku, wczoraj był drugi najbrzydszy dzień roku. pierwszy był przedwczoraj, co zresztą nie jest takie trudne, skoro mamy dopiero szóstego. od tej ponurej scenografii wolałbym już chyba śnieg na każdej ulicy i dwadzieścia stopni na minusie, bo teraz nawet gdy idę na pocztę, chwyta mnie za serce jakaś niemoc, łapa bezradności mnie chwyta. miałem się wczoraj w końcu wyspać, odstawiłem alkohol, nie poszedłem na spotkanie z przyjaciółmi, powiedziałem: przyjdę i nie przyszedłem, i pewnie byłbym się wyspał, gdyby nie przyjaciółka, która wcześniej tego samego dnia napisała do mnie w liście, że właśnie wróciła od lekarza i wyniki mówią: nowotwór złośliwy. całą noc miałem z głowy, drogi pamiętniczku, po to tylko, aby nazajutrz o świcie dowiedzieć się, że wyniki wcale tak nie mówią i to tylko żarcik. tak czy inaczej – zostałem bez snu i nawet dziś, po nocy spokojnej jak pierwszy stycznia, budzę się jeszcze bardziej niewyspany niż wczoraj, gdy się kładłem. to dziwna reguła. powtarzam sobie, że nie wierzę w reguły, ale coraz mniej sobie ufam i znów popadam w konfuzję. tymczasem piszę książkę i nie wiem, kiedy skończę. być może z tej przyczyny sen mnie opuścił, być może z tej przyczyny idę na pocztę i chwyta mnie za serce jakaś łapa straszliwa. drogi pamiętniczku, gdybym miał wybierać, wybrałbym jak kazik: ciepłe kraje, z dala od wszystkiego. ale nie stać mnie na razie. jak mnie będzie stać w przyszłości, zaproszę najbliższych, z jednym może wyjątkiem: ciebie, drogi pamiętniczku, nie zaproszę.

dwie i pół godziny

[153] innym razem siedzę w kawiarni na spotkaniu autorskim. przesłuchiwany jest mój kolega wespół z innym człowiekiem. ten pierwszy napisał zbiór opowiadań, smutnych i bolesnych, po których nachodzi człowieka ochota, aby zaszyć się w głuszy jak ten chłopaczek z into the wild i już więcej nie wracać do ludzi. drugi natomiast – jak sam mówi – wymęczył powieść. w zeszłe wakacje. o dresiarzach.

książkę o dresiarzach czytałem przynajmniej jedną, wojnę polsko-ruską, która pozostawiła mnie bez słowa. dosłownie: w moim leksykonie nagle zabrakło wyrazów, składnia stała się anachroniczna, przestałem mówić. jakby mi ktoś spuścił metaforyczny wpierdol i język zawiązał na supeł. w ten sposób, już jako doświadczenie zbiorowe, wojna weszła do kanonu powieści – mówiąc w wielkim, krzywdzącym skrócie – o dresiarzach. weszła i właściwie z miejsca przeorała temat.

drugi autor chyba zupełnie o tym nie wiedział, bo zapytany, jak się przygotowywał do napisania swojej, odpowiada, że poczytał trochę fantastyki, ale wojny polsko-ruskiej jakoś w sumie nie. widział natomiast ekranizację tejże i średnio mu się podobała, więc książkę sobie raczej odpuści. tym bardziej, że napisał swoją, też – było, nie było – o dresiarzach, hehe. wielka szkoda, pomyślałem, ale to jeszcze nie był ten moment, w którym straciłem poczucie rzeczywistości.

ten moment przyszedł nieco później, kiedy do rozmowy włączyły się cztery słuchaczki, jak się okazało – koleżanki drugiego autora. owe cztery słuchaczki, reprezentantki pierwszego roku uczelni wyższej, dość skwapliwie korzystały z możliwości zabrania głosu. mówiły chętnie i długo, przede wszystkim zaś mówiły z żywym entuzjazmem, który od pewnego czasu w mojej prywatnej nomenklaturze nazywam psychiatrycznym.

mówiły o tym, jak nietuzinkowy jest dzisiejszy świat, pełen ciepła, małych radostek i odpowiedzialnej miłości, i że smutek – jeśli w ogóle się pojawia – z łatwością można przekuć w radość, a brak doświadczeń granicznych, bo i taki temat się przewinął, nie jest tak naprawdę żadnym brakiem. wtórował im drugi autor, który przyznał wprawdzie, że on na brak doświadczeń granicznych akurat nie narzeka (śmierć psa), ale ogólnie to też raczej widzi świat w różowych okularach.

liczba kalek językowych z minuty na minutę coraz wyraźniej przekraczała możliwości adaptacyjne zdrowego człowieka, więc mimo że nie palę – wyszedłem na papierosa. gdy wróciłem, cztery słuchaczki tłumaczyły pierwszemu autorowi, temu od smutnej książki, że pesymizm jest nakładką na oczy i że powinien sobie poczytać psychologa santorskiego. może dzięki temu jego następna książka (pierwszego autora, nie santorskiego) będzie bardziej radosna i one, cztery słuchaczki, reprezentantki pierwszego roku uczelni wyższej, przed którymi świat nie ma żadnych tajemnic, obiecują, że kupią, bo tej smutnej to raczej nie kupią.

spotkanie trwało dwie i pół godziny. siedziałem skonfundowany, podczas gdy różowa armata entuzjazmu wystrzeliwała kolejne zdania. nawet pancerzyk ironii opadł ze mnie jak popiół, byłem bezbronny.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑