Autor: jakobe

rok później, już mógł być taki tytuł

[254] mam dziś 42. urodziny, pamiętniczku, nie sądziłem, że do tego dojdzie, że się tu spotkamy o tej porze. gdzieś pod spodem wyobrażam sobie, że ten strumień myśli zwany świadomością zniknie nagle, nieoczekiwanie i nie zdążę się nawet pożegnać, ostatni raz piątkę zbić fajnym kolegom, przytulić mocniej córkę – światełko świata tego, że będę po bułkę szedł zastawionym przez auta chodnikiem i będzie wiosna, powiedzmy, zielone drzewa, ciepły kurz miasta na czole mieszać się będzie z myślami i nagle zapomnę, po co gdzie idę i już o niczym nie będę pamiętał, i nagle przestanę się sobie dziwić i światu, że człowiek o takim usposobieniu, takiej inercji wewnętrznej, człowiek przez czterdzieści dwa lata nieobecny dożył jakimś cudem czterdziestego drugiego roku życia.

ale to jeszcze nie teraz najwidoczniej, kochany pamiętniczku, teraz pochylony piszę po rocznej przerwie kolejną notkę na bloga, notkę urodzinową, rano zdmuchnąłem świeczkę, miałem najlepsze intencje, pomyślałem życzenie, życzeniem moim było już nie pamiętam dokładnie, obecnie zaś siedzę samiuśki w pokoju i jakoś próbuję utrwalić ten moment na kartce, bo nie mówiłem ci jeszcze: ten moment wzruszenia, wzruszony jestem bowiem tą samotnością swoją, na którą tyle lat ciężko pracowałem, a którą oddałbym teraz w komis bez żalu i wrócił do świata, właściwie do ludzi, ale już może być troszkę za późno i w sumie to śmieszne, pamiętniczku, że człowiek tak gęsto otoczony ludźmi na własne życzenie tak dalece jest nieobecny i żeby wstać, to musi go boleć, a żeby pisać, to łzy musi mieć w oczach, a żeby czuć miłość, samotność w serduszko jak pięść musi go gnieść, no pojebane, sam przyznasz, ale to chyba ten rodzaj konstrukcji, nieważne, w każdym razie chciałem dziś bez pointy, bardziej jak pocztówkę zostawić i przywitać się na powrót, bo w serce mnie gniecie z każdym dniem jeszcze bardziej, gdy cię zostawiam, literaturko moja, na tak długo bez słowa kropka.

niemożliwe

[253] czy to możliwe, że minęło półtora roku od ostatniego wpisu? czy to możliwe, że ktoś tak mocno ukochał sobie pisanie, tak je sobie umiłował beznadziejnie, a mimo to tyle miesięcy zajęło mu dojście do komputera, otwarcie pliku i wpisanie tych kilku nie mających wagi ani znaczenia zdań? że ktoś tak mocno ukochał sobie pisanie, że jest skazany na wieczny niedosyt, wieczne spóźnienie, ciągłe powtarzanie tego samego zdania, a brzmi ono: „kochany pamiętniczku, dużo czasu minęło od mojego ostatniego wpisu, chciałbym cię przeprosić, a dokładnie chciałbym siebie przeprosić, albowiem im dalej jestem od tych zdań bez wagi, tym bardziej się unieszczęśliwiam, i mimo że nie mam zbyt wiele światu do opowiedzenia i nie jestem potrzebny literaturze, to potrzebny jest mi ten wentyl, poetycki gwizdek, w który mogę dmuchnąć, żeby nie wybuchnąć”.

ilekroć sobie przypominam, pamiętniczku, że to na wierzchu, ten ironiczny chłopiec czterdziestojednoletni nie wyczerpuje całej osoby, że gdzieś tu niżej jest czterdziestojednoletni miłośnik filmów romantycznych, ponurych wierszy, rozmów bez żartowania, nostalgii, pustych miast, że gdzieś tu się chowa przestraszony schyłkiem życia chłopiec, to obiecuję sobie, to okłamuję sobie, że na to wszystko jeszcze znajdę czas. poukładam sprawy, lepiej się zorganizuję, znajdę w sobie wolę, by tej duszyczki nie spychać poza kartkę. a potem spoglądam na zegarek, minęło półtora roku, a ja znów siedzę z komputerem na kolanach, ze łzami w oczach, z sercem pełnym obietnic i powtarzam sobie: nie oddam cię, nie oddam, nie oddam.

śpiulkolot song

[252] o niczym innym nie myślę, pamiętniczku, jak tylko o tym, aby tu przysiąść na przysłowiowym kamieniu i pogapić się na życie w ruchu, a samemu ani drgnąć, nie przeglądać obrazków, nie skrolować wiadomości, mimo uszu puszczać to, co powie sasin, tylko gapić się na skrzyżowanie ulic i palucha jeść serowego. być biernym widzem zdarzeń, nie szukać w głowie żartów, nie używać słowa „mem”, a jeśli śmiać się pod nosem, to z własnej codzienności, nie że piąteczek, kawusia, śpiulkolot, wchodząc w środę, wchodząc w sobotę, sam już nie wiem, czym się środa różni od soboty. a jeśli pisać, to pisać tutaj, pocztówki z własnej główki, w chwilach przestoju myśleć o zdolnych kolegach i zdolnych koleżankach, to rozbudza czujność, trenować język giętki, z wyczuciem bawić się inwersją, dokończyć wiersz, a potem kolejny, a potem kolejny i nawet jeśli nie dokończyć książki, to nie być jak wyjałowiona ziemia, mieć wewnętrzny krajobraz, czuć się częścią świata poetów, nie mieć rąk jak dwa wysięgniki w fabryce, mieć za to ręce do głaskania, w zwiniętej staruszce na przystanku widzieć więcej niż staruszkę na przystanku, nie móc się doczekać kolejnego dnia.

automatycznie zapisany szkic

[251] kochany pamiętniczku, pomyślałem, że wielkie litery zbyt są tutaj urzędowe, zbyt uroczyste jak na skalę potoczności, jaka tu panuje, wobec czego znowu się zaszyłem w lesie drobnych literek, właściwie w krzaczkach, i stąd nadaję, ja – jeż mansztajn. gdyby pójść z tym porównaniem odrobinę dalej, można by powiedzieć, że na tej wysokości wprawdzie zawęża się widnokrąg i już nie widać całego pola, nie widać wielkiej polski całej, za to łatwiej się wyświetla pijany żuczek bujający się przez ściółkę; i mimo że to porównanie nie ma tu większego sensu – warto pamiętać, aby zatrzymywać się przy małych historiach.

pomyślałem o tym po raz pierwszy, gdy wgapiałem się w pomarszczone usta mojej matki. ojciec długo nie wracał, co oznaczało, że wróci po piwkach i będzie ambaras. matka czekała wtedy w oknie, pochylona opierała się łokciami o parapet i wgapiała w ciemną ulicę gospody. a gdy niepokój w niej wzbierał od tego gapienia się, bezwiednie zwijała fragment firanki w dzióbek i jeździła nim po ustach. pan samochodzik i fantomas. ile takich dzióbków odnotowała firana i ile napięć próbowały rozładować te dzióbki, ten tylko się dowie, kto stał wtedy obok mojej matki i milcząco razem z nią wgapiał się w ciemną ulicę.

z czasem jest trudniej, pamiętniczku. małe historie, drobne gesty rozpływają się w tym jeziorze codzienności. przeżywają tylko najwięksi, szczupaki zdarzeń, doniosłe chwile, a reszta na zmarnowanie jak łupiny z cebuli. a przecież tutaj z tych łupin budujemy domek. niezbyt urodziwy i nie dość zadbany, ale jedyny taki, w którym bez poczucia wstydu można przysiąść na zydelku i zachłysnąć się ckliwie o dzióbkach z firany i nie tłumaczyć, dlaczego ten dzień trzydzieści lat później, pomimo słoneczka, jest taki ponury. innymi słowy, pamiętniczku, o kolejny rok przedłużyłem to miejsce. to właściwie chciałem powiedzieć. życzmy sobie powodzenia raz jeszcze.

podpisano: jeż mansztajn, kronikarz małych, fundamentalnych zdarzeń.

smutek-kręgosłupek

[250] a potem siedzę, pamiętniczku, w poczekalni do lekarza, dokąd przywiodło mnie rosnące zamiłowanie do własnego zdrowia. niegdyś machnąłbym ręką na ten upierdliwy ból pleców, obrócił się na drugą stronę i zaczekał, aż sen wszystko wyrówna, ale dziś już mniej mam cierpliwości. ból jest bólem jest bólem i nawet jeśli weltschmerz wydaje się bardziej romantyczny od bólu zęba czy kolki, to gdy wykrzywia wpół człowieka przy próbie podlania fikusa, to nagle zdaje sobie człowiek sprawę, że najbardziej przejmująca literatura powstaje nie w sercu, a w odcinku lędźwiowym l5-s1 i myśli wtedy sam do siebie, jakby się żegnał z kolegą z ławki, że no dobrze, męczenniku, miałeś swoje pięć minut, ale teraz masz trzydzieści siedem lat, jeszcze nigdy tyle nie miałeś, więc może spróbujmy inaczej, spróbujmy od tego, że dzień jest słoneczny a niebo bezchmurne i może zechciałbyś zejść w nieodległej przyszłości po jogurt do sklepu osiedlowego, zamiast na twardej jak hipopotam zalegać podłodze i odliczać minuty, odliczać godziny, odliczać owieczki promieniującego bólu, aż znów samo przejdzie i znów tryumfalnie powstaniesz jak sandra bullock w „grawitacji” z błota, i w twarz się zaśmiejesz własnym zaniedbaniom, albowiem taki z ciebie chojrak, męczennik z wyboru, który ból od zawsze brał na przeczekanie.

słowem – postanowiłem wziąć się za siebie, pamiętniczku, wobec czego nie z podłogi, a z poczekalni nadaję i rozmyślam, gdzie się podziały te wszystkie plakaty jedno jabłko dziennie trzyma lekarza z dala ode mnie, które nie dalej jak 25 lat temu wisiały na ścianach wszystkich przychodni w polsce, a na pewno we wszystkich serduszkach chorowitych dzieci. najwidoczniej długo mnie nie było. zamiast tego skandynawska oszczędność i na ścianie tylko mikro ekranik wyświetlający reklamy suplementów diety naprzemiennie z pogodą. po mojej prawej – rejwach z korytarza, po lewej – młody szczyl w żółtej jak kurczaczek kurtce siedzi na fotelu tak, jak ja bym siedział, gdybym nie uczył się na błędach, i pyka w telefon jakby jutra miało nie być, może faktycznie nie będzie. a więc tak wygląda dorosłość: białe ściany, suplementy, w tle koniec świata i trzydziestosiedmiolatek, któremu na język się ciśnie jak ciepła ślina przed rzyganiem: młody człowieku, usiądź, kurwa, prosto, za dwadzieścia lat mi podziękujesz.

No, nie wiem

[249] Tymczasem nieoczekiwanie nadszedł kolejny rok, pamiętniczku. Umówmy się jednak, że nie do końca nieoczekiwanie, skoro zaskoczył głównie najebanych na starówkach, ani też nie nadszedł tak jak nadchodzi burza, ale wlókł się leniwie przez gorejącą zimę i teraz spocony łapie oddech na kanapie, że tak powiem.

Przynajmniej był czas, aby odkurzyć w mieszkaniu, przetrzeć blacik w kuchni, podlać roślinki i zaległe książki posegregować według ważności, co w sumie składa się na przyzwoity punkt wyjścia. I nie wiem, co więcej. Kolejne lata coraz mniejsze robią na mnie wrażenie. Ani strzelistych postanowień, pamiętniczku, ani manifestowanej kontestacji. Przyszedł, niech odsapnie, a ja zabiorę się może za tę stertę książek. Tyle, jeśli idzie o przyszłość.

Za to przeszłość. Tyle się, pamiętniczku, wydarzyło w zeszłym, że nie wiem od czego zacząć. Przytyłem nieco, matka mówi, że zmężniałem. Dwa razy widziałem Szczepka Twardocha na swojej ulicy, raz Krystynę Pawłowicz. Kwitło w najlepsze moje życie warszawskie, ale i marniało też na moje życzenie, gdy zamykałem się w mieszkaniu na całe tygodnie. Chodziłem do teatru, z lepszym, a przeważnie gorszym skutkiem. Wciąż byłem zakochany. Cierpliwie znosiłem remonty sąsiadów, ale też krzyczałem na ścianę nieprzerwanie przez dwadzieścia minut. Lewa stopa mi drętwiała. Byłem biedny przez moment, a potem byłem bogaty. Na Trastevere w Rzymie zjadłem najlepszy makaron w życiu, a na Ursynowie najgorsze krewetki. Żyłem, podumierałem, napisałem ładny wiersz. W końcu po raz szósty w ciągu sześciu lat zmieniłem miejsce zamieszkania. W grudniu popsuło mi się radyjko. Tydzień później dostałem nowe. Miałem prywatny basen w Saint-Tropez i spałem na łóżku z pluskwami pod Monako. Wciąż byłem zakochany. Chodziłem do Biedronki, wąchałem ubrania w Vitkacu, uprawiałem seks w publicznej toalecie, dostałem „Soir Bleu” Hoppera. Zacząłem segregować śmieci, tym razem bez oszukiwania, i chociaż wciąż nie skończyłem pisać trzeciej książki i nie wiadomo nawet, czy to się wydarzy, ostatnio czuję się poetą bardziej niż zwykle.

Rok później

[248] Kochany pamiętniczku, tyle tu milczenia przez ostatnie miesiące, przez ostatni rok właściwie, że nawet nie zacznę się kajać, bo nie wiedziałbym od którego zacząć kąta, zamiast tego zacznę po staremu. Wiele się wydarzyło w tym żyćku małym przez ostatni rok. Obiecałem sobie, że dbać o siebie będę i to akurat się nie zmieniło: nadal sobie obiecuję zdrowsze życie, a w wolnych chwilach smażę placki ziemniaczane. Tyle we mnie bowiem szlachcica odżywiania, że więcej już tylko chłopa przyjemności. Zmieniłem za to miejsce zamieszkania. Po raz szósty w ciągu ostatnich lat, taka tu bowiem na warszawskiej ziemi panuje tradycja niestabilności, tymczasowości, natomiast auto wciąż to samo, podobnie jak słabości, z których największa to wstawanie bladym świtem, siadanie przed ekranem i dziobanie jak gołąb w te czarne przyciski, z których wyłania się życie. I kiedy już myślałem, że może to koniec z dziobaniem tutaj, że wypaliła się we mnie cierpliwość do prowadzenia pamiętniczka i teraz już tylko wierszyki skromnie do szuflady, i teraz już tylko żarciki we wiadomym miejscu, to wtedy okazało się, że nie zaakceptowałem zmian w nowym regulaminie na domenie, na której właśnie jesteśmy, i hostmaster >puff< zniknął mój pamiętniczek z sieci, a wraz z nim ostatnie 12 lat mojego nieregularnego pisania tutaj, co nie tylko metaforyczną łezkę wycisnęło z metaforycznego oka, ale chwilę później również wywołało opór, że nie godzi się tak kończyć, pamiętniczku, skoro się nie powiedziało jeszcze ostatniego zdania.

Dwóch majstrów z szafą

[247] Kochany pamiętniczku, sporo rzeki upłynęło pod tym mostem, odkąd mówiliśmy po raz ostatni. I bywało w międzyczasie, że sympatyczny czytelnik albo czytelniczka z subtelnym odzywał się albo odzywała kuksańcem, że zaledwie trzy razy głos tu zabrałem od października zeszłego roku i że jak to tak, że blog odłogiem leży jak niechciany obraz w szafie, a pan przecież nawet nie umarł, co jakoś by to milczenie usprawiedliwiało.

Nie umarłem. Co więcej, na przekór swojej naturze parszywej – odżyłem wręcz, a jak wiadomo: albo życie, albo pisanie, nie da się jednego z drugim tak od razu pożenić, a przynajmniej trudno jest w moim przypadku, wobec czego żyłem, zasypiałem na pomoście i budziłem się w pościeli z ukochaną, i niespecjalnie miałem odruch, aby rano przysiąść i to spisać słowo po słowie, bo jak spisać, to zarazem wyjść z pościeli a wtedy coś ominąć, a ja omijać nie chciałem i nie chcę, wobec czego zostałem i tu jestem, między nią a pluszową ośmiornicą, która często służy mi za poduszkę.

Ale w końcu taką sobie profesję wybrałem, że żyję z pisania, co stawia mnie w kłopotliwej sytuacji. Dlatego rutyna, pamiętniczku, z kalendarzykiem ruchomym w telefonie, narzucić sobie rytm – łamany wprawdzie, ale w końcu rytm – i zaglądać tu częściej niż do tej pory, i odnotowywać skwapliwie w chwilach jak ta teraz, gdy dwóch majstrów obok wymienia w moim mieszkaniu drzwi w szafie przepastnej niczym kolejne mieszkanie – odnotowywać, że jestem, istnieję, mam się niezgorzej. I że jeszcze tu nie skończyłem.

Tintin

[246] Kochany pamiętniczku, 6 maja obudziłem się inny niż zwykle. Nie szukałem pocieszenia w chwilowych przyjemnościach. Kosmaty diabeł nie szeptał na uszko ponurych refleksji, tsst tsst. Było mi dobrze. Tak dobrze nie było od wielu miesięcy. Pomyślałem wówczas, że jeszcze ostał się we mnie ten naiwny pierwiastek, dzieciaczku, skoro potrafisz się zauroczyć jak nastolatek i nie oczekiwać wiele w zamian. A może to nie nastolatek, a dorosły pan już po przejściach, który w międzyczasie zdążył pojąć złożoną naturę rzeczy i wyprostował ją sobie jak pozwijany kabelek w kieszeni. Na własne potrzeby. A te są przecież proste. Tu jest północ, tu jest wschód, a tu są twoje rzeczy na stoliku ograniczone do niezbędnych.

Dziś jest 10 maja. Dzień zacząłem od kawy i papierosa. W głowie jak ołówek w palcach obracam sobie ostatnie zdanie z „Białych nocy” Dostojewskiego. On też nie lubił być sentymentalny. A jednak wyciągam komputer i idę na balkon. I spisuję ten moment w przerwach między kawą a papierosem. Niech się dopija, niech się rozpala.

Drobne przyjemności

[245] Ostatnio mam taką zabawę, pamiętniczku: patrzę na telefon, na pasku kilka procent, więc naciskam sobie bez sensu i czekam, aż telefon zgaśnie. Potem nie szukam ładowarki, nie podłączam. Bawię się w chowanego, gdzie jest pan, szukaj pana. Ale pan już daleko. Wyobrażam sobie, że jest inny rok i w innym siedzę mieszkaniu. Ludzie gdzieś tam wprawdzie są, ale żaden nie łypie z ekraniku, nie pinga esemesem. A ja nie wpadam w panikę, że właśnie omija mnie życie, bo od 15 minut nie odświeżyłem Facebooka. I czasem wychodzę tak z domu na długie godziny, i szwendam się po mieście jak dzieciątko we mgle. I mnóstwo zyskuję nagle w głowie miejsca i w sercu przestrzeni na sentymenty, i przypominam sobie scenki z prawdziwego życia, na przykład tamten nieodległy moment, pamiętniczku, kiedy staliśmy w oknie i gapiliśmy się na dach naprzeciwko. A na dachu naprzeciwko dwie mewy zbierały bęcki od bandy czworga wron. Kibicowałem mewkom, w końcu znad wody chłopiec, ale – nie było wyjścia – sromotną ponieśliśmy wówczas klęskę. I niech to będzie metafora tamtego czasu, pamiętniczku, i niech to będzie też nauczka. I dalej tak idę przez miasto bez pingającego messengera i w momentach słabości myślę, że powinien być za to medal, że to akt strzelistego heroizmu, a ja jestem kapitan John H. Miller postrzelony w pierś ze sztucera i znikąd ratunku, znikąd dystraktora, sam ze sobą jestem i swoją melanchujnią, ale nie wracam, nie szukam ładowarki, nie podłączam, tylko siadam gdzieś w cieniu z widokiem na Warszawę, którą pokochałem zbyt późno, i wsuwając na murku orzeszki czasem jeszcze przyłapię się na tym, że udaję przed sobą tamto życie w oknie. Ale nie wracam, nie podłączam. Gapię się na Warszawę, którą pokochałem zbyt późno.

o porządku

[244] kochany pamiętniczku, ilekroć tu zaczynam, tylekroć nad pierwszym pucuję się zdaniem, takie to wszystko musi być cacy, a przecież nie musi, bałagan w mieszkaniu świadczy o życiu – powiedział kompulsywny estetyk. który nie dalej niż dwie godziny temu, na wysokości szóstej piętnaście, zaczął odkurzać, bo mu się znienacka przez sen uroiło, że dawno nie odkurzał. odkurzałem w piątek. o czym w każdym razie chciałem, to o tym, że sprawy aktualnie – w przeciwieństwie do poprzedniego zdania – są proste: praca, sen niedbały, praca i tak w kółko, i dopiero teraz, w wieku lat trzydziestu pięciu, odkrywam magiczną moc zaklęcia weekend. za długo chłopiec na frilansie siedział i wszystko zlało mu się w jeden piątek godzina 16:45, a przecież tu są jeszcze wtorki na tej szachownicy, tu jeszcze są, kurwa, poniedziałki. a to wymaga reorganizacji, w końcu nie samą pracą człowiek, ani samym odkurzaniem. a więc między jedną a drugą zadyszką jeszcze teatr, biedronka, pierożki na parze, papieroski na parapecie, ostatnie podrygi leżaków na placu, schyłek wisły, klancyk w klubie komediowym, klancyk gdzie indziej, kolega w szpitalu, koncert na korytarzu i wernisaż w hangarze (znowu nic nie zrozumiałem). tyle że liście lecą z drzew, pamiętniczku. siedzimy na parapecie, jaramy lulki sowicie, a w tle warszawa wyje i coraz bardziej czuć, że jesień nadciąga jak niemieckie bombowce, a jesień to bałagan, mimo że bombowce niemieckie, liście jak skarpetki porozrzucane, kałuże byle jakie byle gdzie i wiatr przejmujący bardziej niż filmy susanne bier, i we mnie się przez sen odkurzacz włącza i nie wiem, skąd to przeświadczenie wpajane dzieciom, że jesień jest piękna, kolorowa i polska, skoro polska jest na grillu w lipcu, a żółty i szary to jeszcze nie jest kolorowy telewizor. a więc posprzątać jesień, to właściwie chciałem powiedzieć, mimo że podobno bałagan w mieszkaniu świadczy o życiu, cytując narratora z początku tego wpisu, ale jemu nie należy wierzyć.

białe noce

[243] a więc skaczę po kanałach, mój ty pamiętniczku, ale mam tylko cztery. ile można skakać po czterech kanałach? czterdzieści pięć minut. policzyłem. od czterdziestu pięciu minut próbuję zasnąć. od paru godzin próbuję przestać myśleć o pracy. od dwóch tygodni próbuję zapanować nad kaszlem. od miesięcy próbuję wziąć głęboki oddech. ciągle pod kreską. mógłbym też mniej przeklinać, rzadziej jeść pizzę, pójść w końcu do lekarza z tym kaszlem. zamiast tego nie szanuję się wcale, kurtkę tylko kupiłem cieplejszą i cieplejsze buty w tygodniu zamierzam, i czasem na spacer pójdę jeszcze w środku nocy. jak wyskakać sobie snu nie mogę na tych czterech kanałach, to idę się wychodzić i parę dni temu zaczepia mnie pani na ulicy, gdy ja zmęczony jak pies i z wszelkiej wyzuty przyjemności, i mówi, że ja pana lubię, jakobe, pan jest zabawny, niech pan coś powie śmiesznego poproszę. a we mnie nic śmiesznego, od tygodni po czterech tylko skaczę kanałach, jakbym jebane na rekord liczył owieczki.

jak byłem dzieckiem, proszę pani, miewałem perypetie. w głowie mi się wyświetlał obrazek, najczęściej ponury, i jak noc długa – nie chciał się odczepić. myślałem wtedy o tym, jak będzie wyglądało życie po drugiej stronie, a to prosta przecież droga do obłędu. środek nocy, a ja leżę, berbeć przerażony, z głową nabitą czarnym tytoniem, i tylko o tym myślałem, jak bardzo bym nie chciał teraz zniknąć, i z tego pragnienia budziłem rodziców, i pytałem zapłakany, czy to prawda, że kiedyś wszyscy musimy stąd zniknąć, i matka zapewniała, że nas to nie dotyczy, synuś, że z nami będzie inaczej, i postaraj się proszę zasnąć, dziecko kochane, i ja w końcu uwierzyłem. aż któregoś dnia września kolega mi umarł i znów nabrałem wątpliwości, i zamiast do łóżka – co noc wchodziłem pod biurko, nad głową przyklejałem słuchawki od walkmana i podłączałem do radia, i tylko o to dbałem, aby nie zostać w tej ciszy samemu, aby tylko nie zwariować, i z czasem wszystko się rozpłynęło, proszę pani, bielutkie noce zdarzały się rzadziej, chociaż zdarzały, i dziś nikogo już nie budzę, nie zadaję durnych pytań w środku nocy, idę przed siebie i czekam aż przejdzie. tyle we mnie śmiesznego.

i nic z tego nie wypowiadam na głos, uśmiecham się tylko głupio, dziękuję i idę do domu.

memento

[242] kochany pamiętniczku, dziś w warszawie pada od bladego świtu. wczoraj za to było słońce – sympatyczne i nienachalne, a przedwczoraj mnie nie było, tak że trudno powiedzieć. przedwczoraj łaziłem bowiem po krakowie, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest miastem w sezonie wyludnionym. fale ludzi wtłaczające się ze wszystkich bocznych uliczek jak z hydrantów prosto na rynek robią wrażenie niemal groteskowe i my w tym teatrzyku powodzi swoje pięć groszy dorzucamy. ktoś powie, że odezwał się, GDAŃSZCZANIN, i będzie miał ów rację, ale przyjebać się do krakowa zawsze miło. kraków jednak tylko przelotem, w drodze powrotnej do domu, gdyż tak naprawdę zakopane. jakby tam było lepiej. ale jest takie stare góralskie powiedzenie: „takie masz zakopane, jakie sobie wykoncypujesz”. bardzo stara jest to myśl, mało popularna, ale wciąż prawdziwa. owszem, walczyliśmy na krupówkach ze sprzedawcami oscypków, sprzedawcami ciupag, sprzedawcami koszulek, sprzedawcami proporców, sprzedawcami popcornu, sprzedawcami wszystkich możliwych bibelotów z wygrawerowanymi imionami i przede wszystkim z takimi jak my, niedzielnymi turystami, walczyliśmy, których siła jakaś piekielna zawezwała na najbardziej zatłoczoną ulicę w kraju, aby w pocie czoła przeciskać się między schabami pana janusza a kolejnymi galeriami handlowymi. ale właśnie, stare góralskie powiedzenie o wykoncypowanych wakacjach w zakopanem wciąż w mocy i myśmy, z dala sobie żyjąc od zatłoczonego świata, o świat zatłoczony ocierali się okazjonalnie i na własne życzenie. aż w końcu schaby pana janusza zamieniliśmy na słowację i tam, pośród wyciszonych słowaków, usiedliśmy nad jeziorem szczyrbskim i wcinaliśmy pierogi z bryndzą, napawając się atmosferą – najprawdopodobniej atmosferą ciszy po prostu. nie przesadzę jak powiem, że był to pierwszy od trzech lat mój wakacyjny wyjazd, pamiętniczku. złośliwie można by rzec, że ja wakacje mam nieprzerwanie od 2011, więc co ja tutaj pierdolę właściwie, ale – jak mówię – byłaby to złośliwość, a w dodatku niesprawiedliwa, a w dodatku nie przeklinaj. najwidoczniej nie było wcześniej miejsca w głowie na odpoczynek, a to też podobno trzeba potrafić, tak przysiąść pośrodku lasu i nie dostać apopleksji z powodu pozostawionego w aucie telefonu. siedzieliśmy więc i gapiliśmy się na góry i niewiele było w naszych głowach, a potem wróciłem do warszawy i deszcz padał nazajutrz i to też było dobre, i do nikogo o ten deszcz nie miałem pretensji.

trzeci raz, do trzech razy

[241] kochany pamiętniczku, chwilę mnie nie było, a tu w życiu zaszły zmiany, o których nie można dłużej milczeć. zaczęło się od tego, że w maju, tym samym, w którym jeszcze do niedawna gęsto śnieg padał i ludzie dziękowali własnej opieszałości, że nie zdążyli wymienić opon na letnie, w tym samym maju, pamiętniczku, miałem rozpocząć w warszawie pracę. taką pracę, która życie do góry dupą wywraca, co w moim przypadku oznacza mniej więcej tyle, że trzeba by pracować więcej niż mam w zwyczaju. nie dlatego taki zwyczaj, że leniwą jestem pandą, ale – jak powiedział ktoś kiedyś przy podobnej zapewne okazji – w życiu ważne są proporcje. tymczasem projekt miał pożreć większość tygodnia i sporą część świętego weekendu, wobec czego najpierw struchlały mocno byłem i z życzliwością wypatrywałem końca polski i końca świata w ogóle, ale zgodnie z radą mądrej pani, aby wychodzić ze strefy komfortu częściej niż tylko na czas proszonego obiadu, postanowiłem ostatecznie pójść w tę torturę jak w ogień. człowiek, pamiętniczku, najzapalczywiej broni się przed nowym, a później zwykle jest mu głupio. w trakcie tygodni żmudnych przygotowań zaczęła się we mnie rodzić wobec przyszłej tortury żarliwa sympatia. ale tu rzecz przyjęła nieoczekiwany obrót i za pięć dwunasta projekt został – jak to się mówi w biznesowych kręgach – postponowany. na jesień. o czym dowiedziałem, wjeżdżając triumfalnie do warszawy na swoim złotym rumaku 1.6 litra. załadowanym słoikami po sufit jak cygański tabor. pół godziny przed podpisaniem umowy najmu na moje nowe mokotowskie gniazdko. nie powiem, pamiętniczku, żebym się wówczas ucieszył.

tego dnia wypiłem już tylko herbatę i poszedłem spać. a rano pomyślałem, głową już swoja odzyskaną, że świat rzeczywiście lubi niekiedy odpierdolić manianę, taki już świata zasrany urok, ale skoro rzekło się a, to może wbrew złośliwościom losu należy powiedzieć b, i poszedłem, jak w ten ogień wcześniej, na spotkanie z panią wandą, właścicielką mokotowskiego gniazdka, i rzekłem: nie ma pracy, pani wando, postponowana, i to się w ogóle nie kalkuluje, ale tu jest umowa, tu jest kaucja, a tu są moje rzeczy. tym oto sposobem po raz trzeci w ciągu ostatnich dwóch lat przeprowadziłem się do warszawy. tym razem nie dla kobiety, nie dla pracy, nie dla gór złotych. żyję sobie tutaj czwarty tydzień. życiem rozpiętym między krnąbrną sztuką pewnego chorwata a zakupami w biedronce, między koncertem wąsatego chłopca o imieniu taco a wycieczką do ikei w poszukiwaniu łyżeczek i deski do krojenia. miałem pisać i piszę. miałem wychodzić, wychodzę. miałem też wreszcie pobyć sam i jestem. na obcej ziemi, w nowym mieszkaniu, próbując zdeszyfrować tajemnicze komunikaty wyświetlane na pralce. co ona do mnie mówi, to ja w ogóle nic. ale nie pali się przecież, mamy, praleczko, czas.

przerywnik

[240] kochany pamiętniczku, jest dwudziesta trzecia, środek tygodnia. stoję między stolikami, rozmawiam o bzdurach. rozmawiam, ale ledwo coś słyszę, muzyka w knajpie psuje całą zabawę. już wiem, dlaczego tu nie bywam, dlaczego bywam tu tak rzadko, w tym równoległym świecie z wódy i decybeli. tu się nie mówi, tu się japę zdziera bezpośrednio do gołego ucha: jakobe, a w ogóle wiesz… JAKOBE! A W OGÓLE WIESZ, CO JEST NAJŚMIESZNIEJSZE?! ŻE JA W OGÓLE NIE MIAŁAM POJĘCIA, CO TO JEST PREFIKS, KUMASZ, A PRACOWAŁAM W TAKIM MIEJSCU. JAKA BEKA! wszystko rozumiem, pamiętniczku, pijany człowiek nie znosi ciszy, cisza pijanego człowieka onieśmiela, a nikt tutaj nie przyszedł, aby w zakłopotaniu czubkiem buta wykopywać dziury w podłodze. I W OGÓLE JA PIERDOLĘ, JAKOBE, JAKĄ WIDZIAŁEM OSTATNIO AKCJĘ, TO DOSŁOWNIE NIE UWIERZYSZ! w czasach młodości mojej durnej muzyka dudniła z każdego kąta, a ja tanecznym krokiem prześlizgiwałem się między ludźmi, wchodziłem na najwyższy punkt w lokalu, jak maestro w filharmonii odwracałem się plecami i powoli, na wyprostowanych nogach, pozwalałem sobie swobodnie polecieć w dół. na ludzi pod sobą. ja, worek ziemniaków z dyplomem z psychologii. być może na wszystko jest czas i miejsce, pamiętniczku, ale dziś myślę o tym z politowaniem. z takim samym politowaniem patrzę teraz na bujającego się przy barze kolesia 45+, z rozpiętą koszulą, spod której wyziera błyskotka na szyi. już go widziałem, pamiętniczku, w innym ciele, w innej koszuli i w innym mieście, ale z tym samym wyrazem na twarzy, i w głębi duszy rozpaczliwą mam nadzieję, że czas obejdzie się ze mną łaskawiej. jeśli alternatywą są kapcie, niech to będą kapcie. siedźmy sobie na sofie, w dresie ja i ona, w cichym mieszkaniu z dala od ludzi i trzydziesty szósty raz oglądajmy historię o tym, jak bob poznaje w tokio charlotte. dum dum, NO CO TY KURWA, JAKOBE, DWUDZIESTA TRZECIA DOPIERO, POJEBAŁO CIĘ?! CZEKAJ, IDĘ DO KIBLA. pojebało, pamiętniczku, i kiedy przez chwilę nikt nie patrzy, wymykam się do auta, aby po nocnym jeszcze przez chwilę pobłądzić mieście. w szumie zestroić się z tym starym człowiekiem, którego mam w środku, i wrócić do domu, i umyć zęby, i pójść spać, i nie mieć z tym żadnego problemu.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑