Autor: jakobe

mała ballada o oceanie bałtyckim

[239] a więc znów warszawa, kochany pamiętniczku. który to już raz w tym roku, który to już raz w tym życiu. życie moje od lat splata się z warszawą na poły tragicznie, na poły romantycznie, ale takie jest to życie w końcu, na poły tragiczne, na poły romantyczne. w końcu stąd nie wyjadę. zapomnę i zostanę. w jednym z warszawskich hoteli ze śniadaniem serwowanym od siódmej do dziesiątej, w poniedziałki od szóstej trzydzieści. albo w małym przytulnym gniazdku z wąskim parapetem i ulicą pod domem gęsto zastawioną autami. albo w przestronnym apartamencie na poddaszu, gdzie pokój gościnny jest takich rozmiarów, że trzeba sofę przesuwać na środek pokoju, aby dojrzeć, co się wydarza na telewizorze. ale o tym później, teraz praca. praca, o której nie mogę za wiele powiedzieć, ale która sprawia, że sobota przestaje być sobotą, niedziela przestaje być niedzielą, i naraz stają się poniedziałkiem, wtorkiem, środą, koniecznym cierpieniem, małą apokalipsą, i dzisiaj niedziela – niegdyś dzień święty, dziś brzdąc w opałach. nie święty z powodów religijnych, a uświęconej tradycji własnej. spacer, książka, inne banalne środki osobistego wyrazu zostają nagle odstawione na kołek. zamiast tego jest komputer, są ludzie w pomieszczeniu i jest tekst, który przed końcem dnia musi lśnić niczym karoseria złotej kobry. złota kobra to moje auto. ona też chciałaby nad rzekę, jezioro, ocean bałtycki, ale taką mamy sytuację. na koniec dnia już tylko o tym myślę, o tym myślimy oboje, aby przytulić się do obcej, hotelowej pościeli i w akompaniamencie szumu miasta, który przy zmęczeniu i przygaszonych zmysłach można by uznać za szum oceanu bałtyckiego, odpłynąć sobie na parę godzin. a potem wrócić, zejść na śniadanie, rozejrzeć się po okolicy i dalej próbować ukochać sobie to miasto.

paralolo

[238] kochany pamiętniczku, a więc znów to zrobiłem. obiecałem sumienność, punktualne rozliczanie się ze sprawami życia tu, na tym blogasku zakurzonym, tymczasem wciągnęło mnie życie jak ja onegdaj za pacholęcia wciągnąłem do odkurzacza ukochaną papugę i co, i zapomniałem o najważniejszym, o pisaniu, spisywaniu, notowaniu, fiszkach z tyłu głowy. zamiast tego dzwoni pani, że na wywiad ładnie proszą, toteż idę, jadę, przylatuję i oczami zwykle świecę; wtedy dzwoni inna pani jeszcze, że spotkanie autorskie na drugim końcu polski, toteż w auto się pakuję i znów jestem gdzie indziej; wtedy jeszcze inni państwo geszefty proponują kuszące, a mnie już tylko oddechu brakuje. ale ciebie, kochany pamiętniczku, nie powinno to obchodzić, bo to sprawy są przyziemne, a my tutaj dotykamy nieba raczej. mówię zagadkami, a przecież tylko tyle chciałem, że znów wypadłem z czasu i dobrej woli nie starczyło, aby cię dopieścić dostatecznie, mój ty mały, biały przyjacielu ze szpaltą pośrodku.

w dalszym ciągu będę się borykał, gdyż na horyzoncie od czerwonych roi się lampek, a przecież równolegle istnieje jeszcze jakub prywatny: ten jakub, co je, i ten jakub, co spotyka się. ten jakub, co poprawia poduszkę, i ten jakub, co nie zdążył się zdrzemnąć. co pisze wiadomość, co ma seriali zaległych wuchtę, co idzie z danielem na spacer, co popłakał się niedawno ze śmiechu. ten jakub, kochany pamiętniczku, siedzi teraz na fotelu z ikei i zanim ruszy dzień na dobre, chciałby ci tylko powiedzieć, że nie zapomniał, kocha, ma się dobrze i przesyła ciumaski.

28 lutego, siódma rano

[237] kochany pamiętniczku, chociaż smuteczki bezspornie służą temu blogowi, to jednak wiosenka coraz wyraźniej zagląda przez szparę pod drzwiami. nie napiszę teraz za wiele, bo za wiele byłoby do pisania, a czasu li tylko na kawę z biszkoptem, chrup chrup, ale trzymając się grzecznie nowej-pradawnej tradycji wpisów publikowanych częściej niż raz na pół roku pragnę oznajmić, że mam się niezgorzej i zaraz tu wracam, i opowiem coś państwu ładnego może dla odmiany, tymczasem biszkopt nakruszon i kawa dopita, i już mnie tu nie ma, brum brum.

paulo coelho schodzi z drzewa albo zaległa dedykacja

[236] dzień nr 12786. 35 lat, pamiętniczku. tyle mam od piątku. gdyby mądrość przychodziła z wiekiem, siedziałbym na sofie i zaczekał, ale nie przychodzi. trzeba trzydzieści pięć razy skręcić kostkę, żeby się nauczyć. lewa – prawa, lewa – prawa, żadne kujawiaki, lewa – prawa, a na końcu i tak zapukasz do ortopedy, panie czcigodny, musimy porozmawiać. pozornie wszystko się układa, lewa – prawa, kariera nabiera rozpędu, na koncie sztymuje, pasja wciąż żywa, ludzie wokół sympatyczni, ale znowu się wywrócił o płytę chodnikową chłopiec, i z rączek wszystko poleciało, i to będzie początek rozpadu, i ten rozpad, jeśli nierówny ścierpisz oddech, będzie jak nowe rozdanie. 35 lat, pamiętniczku, i dopiero teraz – powoli, mozolnie, ale nareszcie bez czarownych uników – zaczyna chłopiec rozumieć, o co się przez tyle lat potyka i że to ja jestem tym korzeniem w podłodze, tym rantem łóżka, nierówno położoną wykładziną. ania powiedziała kiedyś: przede wszystkim uczciwość, kuba, szczerość do samego końca, najgorsza prawda jest lepsza aniżeli kłamstewka piękne. nie tak łatwo w to uwierzyć, gdy się żyje w bańce mydlanej i zamiast człowiekiem z krwi i kości – jest się cudownym produktem własnej fantazji, bohaterem na miarę swoich czasów, wychowanym w iluzji mediów społecznościowych. ale jeśli szczęścia do ludzi masz ciut więcej niż rozumu, pojmiesz zanim kolejne 35 minie, że świat nie jest teatrem i że ania miała rację; i może gdzieś na skrzyżowaniu ulic, między jednym miastem a kolejnym, uderzy cię jak ledowa reklama banku, że najwyższy czas się pozbierać, i najpierw teatralnie, trochę może nawet ironicznie, zaczniesz przestawiać meble w mieszkaniu, czując jak pod spodem, pod tą skórą betonową, miarowo wzbiera nurt.

pam param

[235] jest dwudziesta, kochany pamiętniczku. od osiemnastej szukam pierwszego zdania. zapisuję, czytam, prycham, myślę ty banalny idioto i tak w kółko od dwóch godzin. słowo daję, kiedyś człowiekowi łatwiej przychodziło maskowanie myśli; myślał myśl, zapisywał co drugie słowo i miał gotowe pierwsze zdanie w pamiętniczku. czasem smakowite, czasem tylko jak dysleksja tajemnicze, ale przecież to właśnie tutaj robimy – roztaczamy tajemnicę. a teraz, kiedy człowiek w latach bardziej posunięty i coraz wyraźniej wyzbyty woltyżerki, dwie godziny odpędza się od zbyt klarownych zdań, zanim wreszcie coś z siebie wydusi. odpędza nie dlatego, że mu techniki nagle brakuje, że zapomniał, jak się opowiada bajki, tylko ochota wzbiera w nim coraz silniejsza, by opuścić gardę i przestać gadać zagadkami. zamiast mówić on, jemu, jego, coraz większą ma ochotę, to znaczy coraz większą mam, pamiętniczku, ochotę powiedzieć ja, mnie, sobie. na przykład: boli mnie w wielu miejscach, nie umiem rozmawiać z ludźmi, nie potrafię nikogo tu wpuścić i tęsknię za tobą, i nic na to nie poradzę. panie mansztajn, zróbmy sobie przerwę.

a więc przerwa. od kilku dni wieczorami wsiadam do auta i jeżdżę bez celu po mieście. mam nadzieję, że coś się wydarzy, ale ostatecznie robię tylko kółka. nagrałem składankę do auta i ciągle zagłuszam noela w don’t look back in anger. wychodzi fatalnie, mój kot byłby zniesmaczony, ale nawet na światłach nikt tego nie słyszy. a kiedy już nie ma czego okrążać, jeszcze przez chwilę siedzę w aucie pod domem. w ciemnym i cichym, i czuję wyraźnie, jak śmieszne i smutne jest to życie, którym żyję. dekoracyjne jak ten język. żaboty, trykoty, wstążeczki, manieczki. do niedawna byłem przekonany, że sprawy w życiu muszą przede wszystkim elektryzować. że jak wychodzisz z domu, to na imprezę życia; że jak idziesz po włoszczyznę, to w akompaniamencie fajerwerków. a to nie tak przecież, pamiętniczku. najprzyjemniejsza jest zwyczajność, o czym dowiadujesz się później. kroisz ogórek, podlewasz kwiaty, myjecie zęby, zbierasz ubrania z podłogi po nocy, siedzicie w taksówce w drodze do domu, odpalasz serial, pierwszy zasypiasz, ona wskakuje tobie na głowę, środa, piątek, poniedziałek, trzy jajka rano na miękko, zmywarka znów pełna, kroisz cebulę, pada, nie pada, idziecie z psem na spacer po lesie, znów kończy się papier, znów kończy się cukier, palicie w oknie wspólnego szluga, za zimno, za ciepło, wychodzisz ochłonąć, pierzecie pościel, kładziesz się brudny, czekasz aż wróci wieczorem z zajęć, kochacie się w kuchni, wnosicie szafkę z ikei na piąte, znosisz po schodach rower, idziecie do kina, znowu zasypiasz, kłócicie się w aucie, kochacie się w łóżku, naprawiasz czajnik, przez tydzień się nie kłócicie, wrzesień, listopad, stoicie na światłach, w jednej rękawiczce obie ręce, rano, południe, środek nocy. w końcu zamykam auto, powoli wracam do siebie.

ostatnie minuty grudnia

[234] kochany pamiętniczku, kiedy rok mijał, stałem z przyjaciółmi na górce w sopocie, trzeźwiutki jak świnia i cichy jak noc, i nie miałem ochoty spoglądać za siebie. rok minął, bęc, jak każdy poprzedni – niepostrzeżenie. wprawdzie naumierało się wybrańcom świata tego i naumierało przypadkowym ludziom na ulicach, i w tym życiu moim drobnym też poprzewracało się do góry dupą, i można powiedzieć, że w niczym ten rok nie przypominał kota, a raczej słonia po czterech lufach w ciasnym składzie z porcelaną – ale znów się nie pokapowało dziecko, kiedy w lutym mijał luty, kiedy w maju kończył się maj, i kiedy jak katar przeszło lato, a później listopad, grudzień i bęc, styczeń roku następnego, kolejny rozdział w książeczce, kolejna cyferka do zapamiętania.

ale jeszcze przez chwilę nie styczeń, pamiętniczku, jeszcze ostatnie minuty grudnia, na słabo zaludnionej górce w sopocie stoimy rozbawieni i gapimy się na ciemne niebo w oczekiwaniu na koncert świecidełek, ale we mnie żadnego koncertu, tak po prawdzie, jedynie cisza i spokój, i tylko pilnuję się bacznie, aby nie odwracać głowy, aby nie poddawać się pokusie podsumowań i nie roztrząsać ostatnich miesięcy, niechaj dogasa ogniska blask, niech się wyczerpie bateria, cyk cyk. a rano dnia następnego znowu wzejdzie słoneczko i będzie można wsiąść w auto i po pustej przejechać się okolicy, i ponapawać ciszą tego miasta, i ponapawać ciszą tego państwa, i zaciągnąć chłodnym, styczniowym powietrzem jak szlugiem bez filtra i nie szukać niczego ani nikogo nie wypatrywać. ale to jutro, teraz jeszcze ostatnie sekundy przeszłości, tyk tyk, ktoś odbezpiecza szampana, tyk tyk, ktoś inny zatyka uszy przez czapkę, i za moment polecą w ciemną górę fajerwerki, i poleje się entuzjazm, i tylko nie spoglądać za siebie, pamiętniczku, tylko nie spoglądać za siebie.

kochany pamiętniczku

[233] kochany pamiętniczku, pięć kilogramów, tyle schudłem w ciągu ostatnich miesięcy. nie dlatego, że zacząłem szorować bebzonem po ziemi, tylko jesień w tym ciasnym mieszkanku mojej głowy rozpanoszyła się okrutna. pięć kilogramów, pamiętniczku, ciemnych myśli ze mnie wyszło przez ostatnie miesiące i nie pomagało nic, praca, pisanie, ona też nie za bardzo, chociaż starała się przez chwilę, ale rychło przestała i odjęła kolejny kilogram, aż pięć się zrobiło i cyk, jakby w żarówce spadło napięcie, i ciemno wszędzie, głucho wszędzie, z nikim o niczym słowa zamienić, tylko pyk pyk, kijem olchowym w wątrobę, kijem olchowym w serduszko, kijem po głowie durnej i co się wtedy robi, kiedy nic nie można zrobić? wtedy się człowiek na plecy kładzie jak spaniel i czeka potulnie aż przejdzie. ale potem faktycznie przechodzi.

po pięciu kilogramach można znowu wziąć oddech, można się wreszcie obudzić i nie przestraszyć własnego oddechu. zacząć wychodzić, rozmawiać o pierdołach, mieć znowu apetyt i stroić sobie żarty z ładnie ubranych ludzi na ulicy. a kiedy wracać, to nie wracać do siebie, wrócić gdzie indziej, w cieplejsze wrócić miejsce i rozmawiać o tych pięciu kilogramach, przeorany wprawdzie jak dwadzieścia morgów pod żyto, ale też troszkę mądrzejszy i troszkę może nawet lepszy, i łaskawszy wobec siebie i wobec tych małych, ciemnych rzeczy, które łaszą się w tobie jak wierny pies kapitan. a potem siedzieć przy zimnej już herbacie, gubić się nieco, zgodnie ze swoim zwyczajem, ale mówić, a kiedy zmęczy się gardło, nie potrzebować zagłuszać ciszy telewizorem i w chwilach lżejszej ziemi coraz mniej żałować tych czarnych chmur na głową, skoro odwiecznym prawem natury jest, że po nocy nastaje dzień, i jest pięć kilogramów później, pamiętniczku, siedzimy w ciasnym mieszkaniu już nie mojej głowy, ze storczykami na parapecie i nierówno zawieszonym karniszem, co jakby pasuje, gdzieś na północy polski, między bałtykiem a ścianą, między storczykiem a pogubieniem i patrząc na karnisz, który krzywo się do mnie uśmiecha, niezdarnie obracam w głowie myśl, że może całe to zło, jakie się w człowieku i między człowiekiem wydarza, czemuś jednak w końcu służy.

dwa i pół tysiąca kilometrów później

[232] jest tydzień później, kochany pamiętniczku. przejechaliśmy dwa i pół tysiąca kilometrów. warszawa, łódź, poznań, gdańsk, wrocław, katowice i znowu gdańsk. wszystko dla książeczki, wszystko dla żarcików i uśmieszków z oczkiem. dwa tygodnie temu wyszła druga książka make life harder. znów śmiesznostki, jak przy pierwszej, ale tym razem śmiesznostki na serio. śmiesznostki wagi państwowej. dwóch niepoważnych wafli pisze bowiem książeczkę o polityce. wiele razy podczas tego tygodnia słyszeliśmy pytanie: panowie, dlaczego akurat polityka? dlaczego nie o modzie? dlaczego nie o, dajmy na to, tartach z owocami albo o zbiorach cebuli na podlasiu? odpowiedź „bo jest to dla nas ważne” nie licuje z konwencją, więc odpowiadaliśmy po swojemu, zgodnie z rolą – że zaliczka, że koniunktura, że to się teraz klika.

po dwóch i pół tysiąca kilometrów wtoczyłem się do mieszkania i zasnąłem nawet nie wiem kiedy. a przecież zasypiałem przez ten tydzień o dwudziestej, budziłem się o przyzwoitej czwartej, a dni upływały nam na siedzeniu. siedzeniu w aucie, siedzeniu na spotkaniach w empiku, siedzeniu nad talerzem, siedzeniu na siedzeniu przed telewizorem. chyba powinienem znowu zacząć robić pompki. dwadzieścia rano, dwadzieścia przed snem, do tego dziesięć pajacyków. może w końcu trochę bym spoważniał, nabrał krzepy, zaczął dźwigać ten ciężar. ale zanim zaczniesz, powiedz, czy nie boicie się pozwu ze strony ryszarda petru i czy poznaliście już może kasię tusk?

jest tydzień i dwa i pół tysiąca kilometrów później, a ja dalej siedzę. tym razem w ponurej scenerii swojego mieszkania. zmęczony, jesienny i byle jaki. w głowie mi się kręci, bolą mnie plecy, dusza mnie boli, od tygodnia nie jadłem zdrowo i nie mam komu ponarzekać. to znaczy narzekam tobie, ale ty jesteś nieprawdziwy, pamiętniczku, więc na koniec i tak wszystko wróci do środka. dwa i pół tysiąca kilometrów później mamy jesień w pełni. w tej jesieni zadomowiony już nie pamiętam, czy wrocław był przed poznaniem i dokąd pojechaliśmy z łodzi. przypominam sobie tylko, jak parę tygodni temu jadłem pomidora z ogórkiem na śniadanie, leżałem w słońcu na polu mokotowskim, a uśmiech nie schodził z mojej twarzy wciąż jeszcze piegowatej. to nie było tak dawno, a wydaje się jakby w zeszłym życiu. ale zanim o zeszłym życiu, jakobe, które na pewno też jest super ciekawe, to jeszcze króciutkie pytanie: kiedy książka o zbiorach czosnku w częstochowie i w ogóle który z was to lucjan a który to ten drugi?

make life harder, pięć lat później

[231] kochany pamiętniczku, dzisiaj mija pięć lat. pięć szalonych latek, odkąd założyliśmy z rafałem make life harder. wypadałoby coś powiedzieć, zebrać się na tę okoliczność w podsumowanie albo przynajmniej zabawną wyciągnąć z kapelusza anegdotę. na przykład o tym, jak kiedyś z markiem raczkowskim po peyotlu…, albo któregoś razu w samych gaciach na ostatnim piętrze intercontinentala… – w końcu sporo się przez te pięć latek wydarzyło, mnóstwo rzeczy śmiesznych i śmiałych, i jeszcze więcej nieporozumień, o których za parę dekad będę z rozrzewnieniem przy kominku opowiadał dzieciom swoich dzieci, o ile się doczekam; ale teraz, kochany pamiętniczku, gdy siadam przed komputerem i mam się złożyć w laurkę, to właściwie myślę tylko o tym, że pięć lat temu pewnie najebalibyśmy się z rafałem wiśniówką sromotnie, na golasa wskoczyli do bałtyku, a następnie znów się najebali i na koniec ćwierćprzytomni wrócili do domów najtańszą taksówką w trójmieście. tymczasem jest pięć lat później, wiele wody zdążyło upłynąć pod tym mostem, rozszerzyły się techniki świętowania, czas uspokoił, głowy także i zamiast na sopockie balety po złote runo utracjuszy – ubrałem dres, pojechałem do piotra i pawła i kupiłem zgrzewkę muszynianki oraz kobiałkę malin. teraz w piżamie i skarpetach z froty siedzę na łóżku niczym kot bonifacy z tej bajki i wsuwając podejrzanie ładnie wyglądające maliny, czytam książkę o dwóch traperach na dzikim zachodzie. rock’n’roll, kurwa. charlie sheen spotyka amy winehouse. jeszcze tylko poprawię poduszkę, pamiętniczku, i za pięć lat – o ile, daj bóg, przy tym trybie życia się doczekam – widzimy się w sanatorium „krystynka” pod ciechocinkiem. będziemy, obiecuję, grać w bingo.

andrea bocelli wychodzi na scenę

[230] kochany pamiętniczku, dzisiaj w gdańsku pogoda jak spod psa trochę, a ja w przypływie złej pogody czasem włączam bocelliego. a ilekroć włączam bocelliego, tylekroć mnie za serce chwyta współczucie. patrzę, jak w oszczędnych ruchach porusza się bocelli na scenie i pierwsze, o czym myślę, to myślę o tych oczkach jego przymkniętych, a potem w sukurs za tymi oczkami wlecze się procesja ponurych wniosków i uświadamiam sobie, że nigdy przecież nie zobaczył bocelli twarzy swoich dzieci i nawet nie wie, jak wygląda jego ukochana, kiedy się uśmiecha; że nie widział, jak w 2006 włosi wygrywali z francją na mundialu, a potem zalewali się łzami, gdy dwa lata później polegli w karnych z hiszpanią; że nie wie, jak wygląda sarah brightman i czy na pewno istnieje; że nigdy więcej nie zobaczy wschodów ani zachodów i może się tylko domyślać, jakiego koloru jest biurko, przy którym spędza pół życia; że tyle go przecież omija od przeszło czterdziestu lat, gdy tak siedzi za parawanem swoich oczek przymkniętych, a potem puk puk, pukam się w głowę, gdy bocelli zaczyna śpiewać, i myślę, że jednak nic go nie omija.

pół roku później

[229] kochany pamiętniczku, tyle mnie nie było, że nie wiem, od czego zacząć. codziennie powtarzałem sobie jeden tekst tygodniowo, ty leniwa kurwo, jeden tygodniowo, ale – jak widać – nie pomagało. z czasem przestałem tutaj zaglądać, hyc łebek w piasek i od razu w sercu ciszej, sumienie spokojniejsze, i tak minęło pół roku. aż kilka dni temu dostałem mejla. szanowny panie, informujemy, iż dobiega końca okres rozliczeniowy usługi pańskiego serwera. w celu przedłużenia funkcjonowania usługi na kolejny rok prosimy dokonać wpłaty na konto bla bla bla. dwanaście lat, pomyślałem. niespełna dziesięć tutaj, dwa na innej domenie. dwanaście lat gadania do siebie czy właściwie gadania do ciebie, pamiętniczku, i oto znajdujemy się w miejscu, w którym dobiega końca okres rozliczeniowy usługi pańskiego serwera i po raz pierwszy od lat nie wiadomo, jak zareagować.

a potem myślę tak: twarz mnie boli od się śmiania. albo mem, albo śmierć. taka dziś panuje w internecie doktryna. albo żarcik, albo wypierdalaj. od się śmiania w mózgu trzeszczy, boli głowa, strach powiedzieć coś zwyczajnie. przysięgam, absolutna stała się tyrania ironii, a ja jestem współodpowiedzialny. a przecież to nie wszystko, jeszcze jest smuteczek, jeszcze są proste wzruszenia, opowieści bez pointy, poważne wyznania, i mnie coraz tęskniej, pamiętniczku, do krainy tej prawdziwej, gdzie kruszynę chleba przez uszanowanie. dlatego odpisałem: szanowny panie, proszę wstrzymać konie, przedłużyłem usługę o kolejny rok. w załączniku potwierdzenie przelewu.

tata groszka

[228] ile to już razy, kochany pamiętniczku, obiecałem sobie, że będę tutaj częściej. setki tysięcy, podejrzewam, i zawsze wynajdowałem lepszy powód, żeby jednak nie przyjść i żeby nie napisać. ale są dni takie jak ten, smoliste poniedziałki, kiedy otwierasz oczka swe po nocy zasklepione i wraz z pierwszą trzeźwą falą w mózgu, pierwszym ludzkim w sercu odruchem – siadasz do komputera i bez większego namysłu zaczynasz pisać. dziś jest pogrzeb. umarł tata groszka. groszek to mój przyjaciel, któremu umarł tata. a ja myślę, że nie mam odpowiedniej koszuli. wszystkie eleganckie zostały w warszawie. nie mam też odpowiednich spodni. pomimo tylu okazji – w szafie ciągle same dżinsy. mógłbym wreszcie spoważnieć. moja matka twierdzi, że nie ma znaczenia, w jakich ubraniach przeżywa się smutek, ale przecież nie pójdę w starych lenarach i flanelowej koszuli w kratę. to prawda, mógłbym wreszcie spoważnieć. przez całą noc grała telewizja. przez cienką mgłę w oku widziałem, jak maja popielarska stoi na tle bujnej zieleni i opowiada o ogrodach. to jej nowy program w tvn 24. nikogo nie interesuje, więc leci nad ranem. pomyślałem, że przyjemnie byłoby dziś zostać kwiatkiem w czyimś ogrodzie. nasturcją albo nawet mleczem. mówi się, że najbardziej żal tych, którzy zostają. z wieloma mądrościami świata można się nie zgodzić, ale z tą byłoby trudno. dużo myślę o groszku, o tym, jak bardzo dziś nie spał i co się w człowieku wydarza w takie dni jak ten. w jakie rejony smoliste niosą myśli i jak bardzo nie jest się głodnym. jedną ręką przebieram koszule w szafie, drugą przecieram oczy po nocy. chyba nie ma wyjścia, kochany pamiętniczku, pójdę w jasnej koszuli. a dzień jest słoneczny, zupełnie niepotrzebnie. maja popielarska mogłaby coś z tym zrobić.

16 lat później

[227] kochany pamiętniczku, tego roku wydarzyło się wiele pięknych rzeczy: przeszedłem gta 5, widziałem krzysio ibisza na żywo, trzy razy odmówiłem wizyty w dzień dobry tvn. rzecz, o której chcę powiedzieć, nie jest wprawdzie najpiękniejsza (o najpiękniejszej opowiem kiedyś w książce), ale biorąc pod uwagę okoliczności, o których za moment, z rozkoszą ją tutaj odnotowuję.

mamy w gdańsku taki zwyczaj, że poeci nie posiadają prawa jazdy. kolega piotr czerski nie posiada, kolega grzegorz kwiatkowski nie posiada, podobnie kolega tadek dąbrowski, kolega wojciech boros czy kolega patryk zimny. podobno nawet pisarze paweł huelle i stefan chwin nie posiadają, a wydawać by się mogło, że akurat oni posiadają wszystko. być może jest to założenie programowe lokalnej bohemy, być może kwestia miękkiej w kranie wody, a może po prostu mamy tutaj głęboko wyjebane.

w każdym razie jeszcze do niedawna także kolega mansztajn dupsko woził co najwyżej uberem, ale niemożliwe stało się możliwe i kilka tygodni temu – prawie 16 lat od rozpoczęcia pierwszego kursu, jeszcze w latach 90-tych – zatoczyłem ostatnie kółko na placyku pomorskiego ośrodka ruchu drogowego i z uśmiechem szerokim jak wanna opuściłem auto, pozdrawiając skinieniem niewidzialnych widzów mojego sukcesu. urojonym owacjom nie było końca.

mówię o tym, kochany pamiętniczku, nie tylko po to, żeby się przed światem pochwalić. mówię o tym przede wszystkim dlatego, że wczoraj wreszcie spełniłem swoje wielkie, młodzieńcze marzenie. po raz pierwszy samodzielnie pojechałem autem do piotra i pawła po zakupy. kupiłem zgrzewkę muszynianki i blend-a-med complete. gdy wyjeżdżałem z parkingu w stronę domu, widziałem w oknach matki z dziećmi. stały i patrzyły. po policzkach płynęły im łzy wzruszenia.

warszawa, ćwir ćwir

[226] a więc spakowałem manatki, kochany pamiętniczku, i przeprowadziłem się do warszawy. najtrudniejsze okazały się pierwsze dwa dni, kiedy nie było internetu. trzeciego przyszedł pan z upc, zrobił cyk cyk i sprawy wróciły do normy. bohater naszych czasów, pomyślałem, i znów można było oddychać.

nieoczekiwanie w warszawie też mają jesień. pogłoski o tym, że przez cały rok panuje tu miami, zostały zweryfikowane, kiedy w samej bluzie poszedłem po mydło do rossmanna pod domem. okazało się, że warszawska jesień nie tylko istnieje i jest siarczysta jak serce leszka millera, ale rossmann pod domem wcale nie jest taki pod domem, przynajmniej nie na odległość bluzy. co się bowiem potwierdza – metr warszawski a przeciętny metr polski oznaczają dwie różne miary. jako rodowity gdańszczanin nie powinienem narzekać – w gdańsku też się przecież wszystko rozpełza wertykalnie i zamiast, na przykład, krakowskiej kondensacji, gdzie miasto kulturalnie zatacza spiralę wokół centrum – mamy w gdańsku długą, pełzającą na przestrzał dżdżownicę. tyle że dżdżownica gdańska, a rozbiegana i wielogłowa dżdżownica warszawska to są dwa odrębne gatunki skąposzczeta i w warszawie nawet spacer do rossmanna pod domem okazuje się małą – pierdoloną, dodałbym – odyseją, ale nie dodam, gdyż byłaby to krzywdząca nadekspresja, a przecież nie chcemy naszej znajomości zaczynać w ten sposób.

pod domem – tym razem w sensie dosłownym – mam natomiast kawiarnię. kawiarnia nazywa się relaks i podobno jest mekką i medyną ambitnych mokotowskich hipsterów. zachodzę tam rzadko, wciąż jeszcze krępuje mnie mój małomiasteczkowy cień, za to codziennie przechodzę obok i przez szybę nieśmiało zerkam, i już wiem, kochany pamiętniczku, że znalazłem swoje laboratorium. tu będę prowadził obserwacje naukowe, na tych eksponatach fantastycznych, tu będę dla ludzi okrutny.

poza tym wszystko w porządku. podłączyłem plejkę, zrobiłem pranie. na koniec dnia rozsiadam się w bedinge, jedynym (prawie) meblu w mieszkaniu, i czuję, że wszystko jest na swoim miejscu, niczego nie brakuje. może poza szumem fal i szeleszczeniem mewek. mewki na razie w formie echa jedynie, ćwir ćwir, ale już pracujemy z panami, którzy remontują klatkę schodową, nad odpowiednią infrastrukturą w mojej głowie. ćwir ćwir.

przed wschodem, zachodem i północą

[225] a potem przypominasz sobie ten film richarda linklatera. młoda julie delpy, młody ethan hawke. on chciałby zostać pisarzem, ona chciałaby pomóc wszystkim ludziom. spotykają się w pociągu (zawsze przecież zaczyna się lub kończy w pociągu), on w drodze do wiednia, ona w drodze do paryża i zanim się sobie przedstawią, zdania między nimi zaczną krążyć jak pajączek stawiający nową sieć. on opowiadać jej będzie o swoich teoriach na temat świata, pozbawionych luk i słabych punktów – jest przecież młody, nie ma wątpliwości; ona mu opowie o największym swoim strachu, o tej krótkiej chwili świadomości między życiem a tym drugim, gdy wiadomo, że to już tuż, i powie to z uśmiechem, urocza i nieco zakłopotana, a krajobraz za oknem migać będzie jak na starym filmie i nim stacja wiedeń jak dzwoneczek się rozdzwoni, będą wpół drogi do zauroczenia.

na stacji poprosi, by wysiadła razem z nim, pójdźmy na spacer po wiedniu, powie, dla pewności, że to nic, że to tylko błysk przelotny, i wysiądą oboje – nieznający się przecież wcale, ale już sobie nie obcy – a dzień będzie słoneczny i niebo spokojne, i błądząc po pustych uliczkach, i błądząc po zatłoczonych deptakach, po parkach, cmentarzu, siedząc w kabinie diabelskiego młyna przy leopoldstadt albo w pustej, gotyckiej katedrze, słuchając „come here” kath bloom w ciasnej budce sklepu muzycznego, odkryją, że to nie błysk przelotny, a wiedeń nie będzie już tylko wiedniem, będzie każdym miastem na świecie, rzymem, paryżem, gdańskiem, i przypomnisz sobie ten film, stojąc na dworcu w warszawie (zawsze zaczyna się przecież lub kończy w pociągu), młoda julie delpy, młody ethan hawke, on chciałby nie odjeżdżać, ona chciałaby, żeby został na dłużej.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑