[137] jeżeli człowiek nagle zamilknie, jeżeli zamilknie przypadkowo na styku miesięcy czerwiec/lipiec, znaczyć to musi i w istocie znaczy tyle, że poszedł ów na biesiadę, cztery dni z nutą promenadową, gdzie poza muzyką i machaniem zmierzwioną od machania czupryną, tapla się ów w błocie jak rozpięte prosie na koksie i kombinuje z alkoholem. jest polaczkiem-cwaniaczkiem w środku pięknego, chociaż mokrego piekła.
Autor: jakobe
liepzig-berlin-danzig
[136] siedzę właśnie w holu hotelowym w berlinie. wespół z kolegą kwiatkowskim siedzimy, już spakowani i gotowi do drogi powrotnej. przez kilka ostatnich dni braliśmy udział w czymś, co po polsku nazywałoby transfer poetycki. dni spędzaliśmy w instytucie polskim w lipsku przy starówce, po jednej stronie my, po drugiej tłumacze z lipska i berlina, tłumacze tłumaczą, cośmy poprzywozili w książkach, my tłumaczymy, co mieliśmy w tym albo innym zdaniu na myśli. cała robota w praktyce przypomina ruchanie wiersza od tyłu za pomocą szczotki ryżowej, ale taka jest najwyraźniej cena wyjścia poza getto własnego języka. dekonstrukcja, rozkład, wykastrowanie z mocy i próba ponownej syntezy.
cały proces zwieńczył, jak to się mówi, wieczór autorski w lipsku, skąd nazajutrz wystartowaliśmy na festiwal poetycki w berlinie. z festiwalu – prawdę mówiąc – nie specjalnie skorzystaliśmy, zdążyliśmy tylko wpaść na spotkanie pt. nowy arabski świat (sic!), gdzie kilkoro młodych arabów czytało w swoim języku płomienne oracje do narodu. wysiedzieliśmy może 6, może 8 minut, po czym ruszyliśmy w miasto. berlin to takie trochę większe wejherowo, toteż wiadomo – sporo się dzieje. przypadkiem trafiliśmy na koncert barbary cuesty, która – może to był alkohol, z którym się nie rozstawaliśmy, a może coś innego – weszła nam gładko pod skórę. teraz, wyraźnie jeszcze rozchwiani po nocy, siedzimy w holu z odliczonym do wyjścia czasem, łysy facet rechocze do telefonu, młoda chinka stuka małymi palcami w ajfona, a nam trudno oprzeć się wrażeniu, że tych kilka dni to był wyjątkowo dobry czas.
głowę popiołem, czyli jeszcze raz o polskim kinie
[135] wyrażam skruchę. wyrażam i powiem o niej szerzej. ostatnie dni spędziłem w ciemnych, przeładowanych widzami salach kinowych, oglądając polskie kino na fpff w gdyni. do tej pory było tak: ilekroć podchodziłem do polskiego filmu, serce moje zamieniało się w struchlałą mysz, niedostatki poczucia wstydu i żenady u reżysera w trójnasób odczuwałem w sobie. do tego ironia, mnóstwo ironii we mnie, która każdy dialog i każdy gest bohatera, bohaterki dzieliła na dwa, dzieliła na trzy, jak szmatę wyżymała. to nie są oczywiście odosobnione doświadczenia, to są doświadczenia zbiorowości, która wnioski o polskiej kinematografii wyprowadza z repertuaru multikina.
tymczasem proszę, po czterech intensywnych dniach z polskim filmem nie dość, że nie mam specjalnej ochoty na ironiczne wycieczki, to jeszcze z czystym sumieniem przyznaję przed samym sobą i przy okazji państwem tutaj, że istnieje wspaniałe polskie kino: istnieją wspaniali polscy reżyserzy, scenarzyści piszą wspaniałe scenariusze, aktorzy potrafią zagrać koncertowo.
dobre filmy nie staną się oczywiście regułą w tym kraju i wnioski także powinny być powściągliwe, tym bardziej, że w tym roku fpff został mocno okrojony i do konkursu głównego zakwalifikowało się zaledwie dwanaście tytułów – ale niemal o każdym z nich można by bez wstydu powiedzieć coś dobrego. wojciech smarzowski trzeci raz z rzędu (po weselu, domu złym, a teraz róży) skutecznie zamyka widzowi usta, pozostawiając go w głębokim paraliżu. jan komasa w sali samobójców i leszek dawid w ki udowodnili, że można zrobić mocne, wiarygodne kino o polskiej współczesności najmłodszej bez popadania w banał i pretensję. greg zgliński też nie cofnął ręki i w swoim debiucie fabularnym (wymyk) trafia widza między szpachelki powiek.
mógłbym tak jeszcze dalej i więcej, i bardziej szczegółowo, ale pointa zdążyła już paść kilka zdań temu. teraz pojawia się pytanie, czy polski widz cokolwiek z tego zobaczy. pozostaje zatem przyglądać się naiwnie kierunkowi rozwoju wydarzeń i repertuarom polskich kinopleksów, których włodarze – powiedzmy to sobie wyraźnie – albo dalej będą traktować polskiego widza jak szeregowego idiotę bez oczekiwań, albo zrobią trochę miejsca w programie, niegroźny margines na coś innego, i zaryzykują. dla dobra naszego i waszego.
make life easier
[134] kasia tusk mnie onieśmiela. w najlepszych swoich czasach (czyli – można powiedzieć – właściwie teraz) nie byłem, nie jestem choćby w jednej czwartej tak sumiennym blogerem, co córka premiera blogerką. sytuacja tym dramatyczniejsze rysuje perspektywy, iż poszedłem na rihab, bejbe: mniej internetu – więcej książek, mniej porno na darmowych stronach – więcej pedałowania na rowerze i siedzenia tyłkiem na trawniku. dla zdrowia i rozwoju osobistego, powiedziałbym, gdybym miał mówić do kamery tvn-u, ale znam siebie przecież, takie motywacje to są płoche motywacje.
być może śmierć mojego kota tak mnie nastraja. kot mi umarł parę dni temu i nie bardzo mam pomysł, jak się z tym pogodzić. odsłoniłem zasłony w mieszkaniu, żeby jakoś to przetrawić łatwiej, napisałem w notatniku zdanie: to nie jest koniec świata, taki kot przychodzi i odchodzi, po czym skopiowałem i wkleiłem kilkadziesiąt razy jak zaklęcie. średnio działa. taki kot przychodzi i odchodzi, ale ja myślę, mam wrażenie, że tam mogło być coś więcej, jakby uczucie, być może incydent względnie stałego uczucia. nie dość stałego, jak się jednak okazuje, skoro kot umiera bez słowa nad ranem, jakbyśmy nie mieli jeszcze do pogadania. rozumiem, że była umowa – nikt nikogo nie niepokoi o niedorzecznych godzinach, ale mógł chociaż, mogłeś chociaż wydrapać coś na szafie, żebym miał na dłużej.
fun fun fun
[133] nie wiem, od czego zacząć. może od tego, że w mieszkaniu mam niecałe 15 stopni celsjusza, co w obecnej sytuacji jest jakby błogosławieństwem w sensie religijnym, albowiem obecna sytuacja ze swoim upiornym słońcem wykracza daleko poza moje możliwości adaptacyjne. dwa dni temu wracałem ze stolicy pociągiem straszliwszym aniżeli najniższy krąg piekła u dantego i nieomal zszedłem, odstawiłem łyżkę, przeszedłem na stronę większości, pierdolnąłem w organizer*, wyzionąłem ducha przez rozdziawione jak dziób pisklęcia pory w skórze. myśmy jechali, a powietrze stało jak na stacji stoi lokomotywa. to nie są dobre momenty, to wcale nie są dobre wspomnienia.
w stolicy zaś brokat, konfetti, andrzej wajda, darmowa whisky i dwanaście ton jedzenia. to znaczy gala zwierciadła, na którą pojechałem z przyjaciółmi, nie po statuetkę, a po ostrą wiksę, darmową whisky i dwanaście ton jedzenia, które mieliśmy zapakować w reklamówki. ostatecznie rzeczywiście nie wygrałem, o czym później z nieprzejednaną powagą na twarzy powiedziałem do kamery: jestem głęboko rozczarowany werdyktem, nominacja to żadna przyjemność, każdy może być nominowany, ale to zwycięzca bierze wszystko, wobec czego nie wiem, co ja tu właściwie jeszcze robię. później w hostelu, który znajdował się na terenie zakładu psychiatrycznego przy dolnej 42 (co jakby pasowało), zastanawiałem się, czy to był mój najlepszy czy może najgorszy żart tego wieczoru. czas pokaże.
poza tym celebryci, mnóstwo celebrytów, którzy – jak się okazuje – na takich bankietach nie specjalnie wchodzą ze sobą w miłość. pojawia się na przykład szymon majewski show z małżonką, błąka trochę między stolikami, machnie do dwóch osób ręką i jakby tyle. albo maciej stuhr, który schodzi ze sceny po wyraźnie zabawnej konferansjerce i nie bardzo wie co dalej, do kogo podejść, z kim wymienić pogląd na temat karoliny gruszki, która tej nocy wyglądała jak marzenie senne. słowem – żadnych buziaczków, eksplozji śmiechu z odchylaniem głowy do tyłu: raczej czujne śledzenie rozwoju wydarzeń i czytanie w myślach. naszą uwagę najmocniej skupiła jednak darmowa whisky (wszak z niewielkiego jesteśmy miasta), wobec czego niewiele więcej państwu tutaj opowiem. pomimo okoliczności i podniosłej atmosfery wydarzenia, gąbka szybko wróciła do swojego kształtu i wracając po nocy na dolną 42 zdążyliśmy jeszcze szybciutko zaliczyć mandaty z paragrafu chlanie kasztelana w miejscu publicznym za chlanie kasztelana w miejscu publicznym. tak się bawi trójmiasto w stolicy.
*dopisane później, inspiracja poniżej
pogwarki, część 7.
[132] blogi autorskie posiadają tendencję do przepoczwarzania się w anonse albo raporty reutersa. autorzy tych blogów posiadają tendencję do przepoczwarzania się w grzecznych spikerów własnej działalności albo działalności świata. wszystko posiada tendencję do przepoczwarzania się w watę cukrową albo suche wafle i jest to smutny, a zarazem mocno bezpieczny kierunek rozwoju sytuacji. taka szlafmyca mnie nie zachwyca, dlatego chuj z tym. parę dni temu dostałem propozycję, aby wykarczować bloga z nieczystych myśli oraz przekleństw, uczesać frazę na bardziej uczesaną i wejść w ciepłą, bezkolizyjną, a przy tym także nie najgorzej płatną współpracę z oddziałem sekretnej telewizji internetowej. jako pismak na zlecenie, pies na zawołanie, kamerdyner na gwizdek. proszę dać mi sekundę, grzecznie to przemyślę i dam państwu odpowiedź w ciągu kilku najbliższych lat. z poważaniem, dżej 'wciąż scyzoryk’ mansztajn.
poznań poetów, jeszcze raz
[131] już kiedyś pojawiła się tutaj notka pod tytułem poznań poetów, ale wiadomo, poznań daje radę, toteż notka pojawia się w wersji zremasterowanej, choć także w nieco innym kontekście. ale o innym za chwilę, najpierw o tym samym, czyli dwa słowa wstępu. pojechałem do poznania na festiwal poetycki, a dokładnie to pojechaliśmy we dwóch, z markiem kaźmierskim, szefem polsko-angielskiego wydawnictwa off_press, w którym to wydawnictwie niebawem ukaże się vienna high life (a więc to samo, co ostatnio, tyle że w języku królowej brytyjskiej). marek był zresztą wyjątkowo mocnym punktem wycieczki, już na dzień dobry w pociągu postawił na stoliku litrowego drinka w trzydziestu procentach złożonego z coli, w siedemdziesięciu procentach złożonego z wódki. no i tak to mniej więcej wyglądało do końca.
w poznaniu oczywiście poezja, oczywiście nadobne panny i alkohol, niczego nie brakuje. trzeciego dnia festiwalu miałem czytać swoje teksty obok bohdana zadury i dariusza sośnickiego, wobec czego z początku byłem – jak to się mówi – nieco obsrany pierogami. to znaczy myślę sobie: zadura, obok zadury jeszcze nie czytałeś, mansztajn, i raczej więcej sobie nie poczytasz, więc skupienie, chłopaku, skupienie i kurwa zen. ale to są zawsze takie pierwsze myśli, które później wspomina się z uśmiechem. wcześniej tego samego dnia, co jest właśnie tym innym kontekstem, odwiedziłem jeszcze poznańskie gimnazjum. miałem opowiedzieć o poezji i jak to właściwie ze mną było na początku. ułożyłem sobie nawet jakiś zarys planu w głowie, ale przecież – powiedzmy sobie uczciwie – nigdy nie wiesz, co tak naprawdę się wydarzy, gdy siadasz naprzeciwko dwudziestu sześciu podejrzliwych piętnastolatków. ty, poeta z jedną książką, niewyparzoną gębą i niedostatecznym podejściem pedagogicznym. pomimo kursów.
ale była moc, był groove and drive, młodzież słuchała, młodzież zadawała pytania i pomyślałem sobie wówczas, że to być może pierwsze takie moje spotkanie, które ma jakiś głębszy sens. gdy wracałem taksówką do hotelu, w słońcu okrutnym jak kwiecień, pysk mi się w środku uśmiechał.
zwyczaje polaków
[130] wczoraj odbyło się kolejne zjednoczenie czytelnicze. dla tych, którzy nie wiedzą – amatorzy czytania wychodzą z książkami na miasto i czytają, każdy sobie, w ustalonym wcześniej miejscu przez trzydzieści minut. ilekroć czytają, tylekroć zbiera się wokół nich, nierzadko o wiele liczniejsza, grupa biernych obserwatorów. tak zwane rozdziawione japy. rozdziawione japy – nie inaczej – gapią się i nie dowierzają, niektórzy podejdą na moment nieco bliżej i zajrzą któremuś z czytających przez ramię, aby się upewnić, że to naprawdę książka, że w środku naprawdę znajdują się litery. jeden rozdziawiony zastanawiał się wczoraj na głos, czy zgromadzeni rzeczywiście czytają, czy tylko udają, że czytają, a jeśli udają, to jaki jest sens takiego udawania. zupełnie jakby obserwował magiczną sztuczkę i zastanawiał się, gdzie jest trik. między czytelnikami leżą skrzynki z książkami, można sobie wypożyczyć, można także nieoczekiwanie doświadczyć obecności syna bożego. wczoraj do skrzynki podchodzi niewiasta, lat na oko dwadzieścia pięć, chwyta w rękę dostojewskiego, dłuższą chwilę przygląda się okładce, po czym odkłada książkę na miejsce, wypowiadając pod nosem jedynie sakramentalne: o, chryste. taka tradycja, takie zwyczaje.
kochanowski raz jeszcze
[129] majówka jeszcze nigdy nie była taka wyczerpująca i destrukcyjna. stąd pauza na blogu celem przywrócenia poziomu elektrolitów w organizmie i złapania równowagi pomiędzy uszami. wróciłem po pięciu dniach lewitowania nad ściółką leśną, wróciłem z silnym poczuciem, że właściwie to najchętniej zamieszkałbym na jakiejś gałęzi w borach tucholskich i zamiast na komputerze – wydzierał wiersze rylcem na sosnowej korze. to nieprawda, nie zamieszkałbym, ale ilekroć wracam skądkolwiek, tylekroć w głowie mam burdel i jak bumerang wracają do mnie słowa remarque’a: ego zawsze pragnie swego przeciwieństwa. przeczytałem je kiedyś w książce, której tytułu teraz nie pamiętam, i od tego czasu wiszą nade mną jak klątwa kasandry. stoisz – chciałbyś leżeć, budzisz się w półmilionowym mieście – chciałbyś się nie obudzić w stuosobowej wiosce. a na końcu boli cię głowa i najpierw myślisz, że to wciąż alkohol, a później myślisz, że to jednak nie alkohol.
john mclane idzie dalej, czyli jeszcze raz o tym samym, ale nie do końca
[128] to zresztą nie jest koniec ani nawet początek, ten nerw uruchomił się znacznie wcześniej. najpierw pomyślałem: trochę to jednak niestosowne, iż mój ewentualny dzieciak, o ile kiedykolwiek będę miał dzieciaka, urodzi się przynajmniej trzydzieści lat po moich urodzinach (mógłby wówczas od razu zwracać się do mnie per ty stara budo) i zobaczy człowieka, który nie będzie miał mu nic do powiedzenia. inna sprawa, że jeśli urodziłyby się wcześniej, być może zastałby ojca w mało pedagogicznych okolicznościach: z kokainą w nosie i dwiema tajskimi prostytutkami w mieszkaniu do połowy wypełnionym kisielem. nie mówię, że na pewno, ale jest oczywiście taka możliwość.
a później przyszły myśli nieco bardziej konwencjonalne, nad którymi nie ma potrzeby się tutaj rozwlekać. tylko tyle, że na fali tej nowej wrażliwości i w obliczu niedostatecznej wiedzy o sobie i tobie, dzieciaku, zacząłem grzebać w rodzinnej mitologii. napisałem nawet do żih-u z listą szczegółowych pytań o dziadka, który w ’42 siedział w nowogródku. nie na zakładowych wakacjach, a u niemców w obozie. obóz mieścił się w gmachu sądu i siedział w sądzie taki dziadek, z wyrokiem śmierci za niewinność, za dawidowe pochodzenie i w obliczu śmierci odbierał lekcję życia. być może dlatego – tak później pomyślę – przez resztę obecności niewiele mówił (czyżby niewystarczającej tragedii ludzie gadatliwi zawdzięczają swoją gadatliwość?). przeważnie czytał, a gdy się odzywał, to krótko i treściwie: umyj szyję, zjedz pomidora. a później umarł i nie zdążyliśmy nawet pogadać.
do pewnego momentu takie historie funkcjonują w umyśle jako anegdota, mniej lub bardziej przykra mitologia. aż w końcu następuje moment spustowy, na przykład w głowie rysuje się obraz trzydzieści lat młodszego pacholęcia, które zwraca się do ojca w kwestiach fundamentalnych słowami skąd się wziąłem, stara budo?, i mitologia zamienia się w historię współczesną, a historia współczesna przechodzi w teraźniejszość. byłoby retorycznym nadużyciem, gdybym na koniec jeszcze dodał, iż teraźniejszość zaczyna wreszcie lepić babki z przyszłością, ale co ja mogę – tak to mniej więcej wygląda, dzieciaku.
john mclane idzie pogadać z matką
[127] nie jestem family guy. niedawno rozmawiałem z matką przez okrągłe 40 minut i jest to bodaj nasz personal longest, najdłuższa wspólna rozmowa od lat. nie ma się czym chwalić, ale jest być może nad czym pomyśleć. przeczytałem w prasie, że jedyna droga do trwałego szczęścia to budowanie szczerych i otwartych relacji z bliskimi i główka zrazu mi opadła, albowiem ostatnią szczerą i otwartą komunikację z bliskimi przeprowadziłem – jak sądzę – dwa lata temu, gdy wychodziła moja książka. słowem – mam lagi na łączach i nie doświadczam trwałego szczęścia. wielkie halo.
rodzina to jest zresztą taki element rzeczywistości, w którym emocje piętrzą się jak budynki na blokowisku, wobec czego nie ma się co dziwić, że człowiek wychowany na szklanej pułapce woli raczej z kim innym i o czym innym. przetwórstwo emocjonalne w życiu codziennym to nie jest moja domena. moją domeną jest komunikacyjna czkawka, ironia, autoironia, do tego stopnia, że niekiedy przestaję rozeznawać się w sobie, co jest moim rzeczywistym poglądem, a co jedynie ironicznym komentarzem do świata. wszystko z marszu trafia w podwójny nawias i niewiele spoza nawiasu wychodzi. co ostatecznie może nie jest taką złą metodą radzenia sobie z życiem: jaka rzeczywistość, taka metoda.
ale i tutaj pojawia się pewien przełom. człowiek ironiczny w pewnym momencie przyłapuje się bowiem na tym, iż nieoczekiwanie stał się swoim własnym żartem i teraz dryfuje po bezkresnych terytoriach kałuży, skąd nie widać chodnika, i tylko od czasu do czasu myśl przez jego głowę przemknie, że być może pora na moment zdryfować w stronę brzegu. wobec czego odwiedza matkę, która jest właśnie w trakcie kolacji, i z początku nieco zakłopotany rozmawia z nią przez okrągłe 40 minut.
poeta wchodzi na drzewo, czyli gdańska masakra piłą spalinową
[126] jest taki moment w życiu poety, kiedy odkłada wierszyki na bok, wyciągnięty sweterek po babci zamienia na czerwoną, robotniczą kamizelkę po dziadku i rozpoczyna dans macabre z mechaniczną piłą spalinową. to są rzadkie momenty, dlatego poeta zawsze o nich mówi.
najpierw obchodzi teren, na oko sprawdza odległość, wysokość, słowem – bawi się poeta w geodetę. później mocuje drabinę i sprawdza, czy się nie osuwa. wreszcie chwyta piłę, myśli coś ciężka ta piła i w jego głowie mimowolnie wyświetla się kadr, jak za parę minut upierdala sobie rękę w łokciu.
ostatni raz z czułością spogląda na drzewo, które niebawem upadnie. jest południe, pełne słońce. poeta ciągnie za linkę maszyny, ciągnie zdecydowanie, maszyna odpowiada warkotem i teraz jest jak pit bull, który za moment rzuci się do szyi tej niewinnej wisienki. poeta wchodzi na drabinę.
stojąc na odpowiedniej wysokości, rozpoczyna egzekucję. wióry płyną w powietrzu jak wstążeczki dymu. brat poety z bezpiecznego miejsca ciągnie zarzuconą wcześniej linę. drzewo powoli odpuszcza, słychać pierwsze pęknięcia, wreszcie leci. leci w zwolnionym tempie. niczym pomnik dzierżyńskiego w ’89.
poeta spogląda z odpowiedniej wysokości i jego oczom ukazuje się wielka, czerwona piaskownica. pełna zabawek i piasku zwiezionego z plaży. to piaskownica jego bratanka. jak mógł ją wcześniej przegapić? drzewo dosięga ziemi i z należytym hukiem roztrzaskuje piaskownicę z zawartością. nie zostaje nic.
poeta schodzi z drzewa, sprawdza odległość, wysokość, patrzy ile zabrakło. po czym siada na murku z ołówkiem i kartką papieru i zaczyna układać pierwsze zdanie: drogi jasiu, piaskownicę szlag trafił. w te wakacje będziemy więcej pływać…
woda, liryka i przyjebanie
[125] wykonałem przez internet manewr zakupu ośmiu plików w formacie mp3 za łączną, oszałamiającą kwotę pięciu funtów. pięć funtów za płytę bez krążka cd, pudełka, książeczki, special thanks to i świecidełek na okładce potwierdzających oryginalność, słowem – pięć funtów za płytę, której w istocie nie ma, a mimo to nadal uważam, że się opłaca. jeden mój kolega za takie praktyki zwyczajowo leje po twarzy. może nie w sensie literalnym, ale uważa i to uważa zdecydowanie, że płyta to jest kształt, zapach, faktura, kolor i teksty do uczenia się ich na pamięć. a także – last, but not least – wrażenia słuchowe. ale nie dlatego się kolegujemy.
płyta nosi nazwę waterworks (dla kolegi ewentualna opcja kupna tutaj, opcja dla pozostałych tutaj), a kapela nazywa się kyst. o samym kyście tylko tyle, że to fajne chłopaki, w dwóch trzecich z podwórka w sopocie, w jednej trzeciej z berlina. gdy postanowiłem sprawdzić płytę, najpierw w mojej głowie mimowolnie zaświtała myśl, aby sprowadzić ją sobie z internetu na drodze nie do końca legalnych metod pozyskiwania materiałów (komu tak czasem nie zaświta, ten niech pierwszy rzuci telefonem). ale później przyszła refleksja: kolegów okradać? proszę, tylko chuj i szubrawiec okrada kolegów.
to już druga płyta kyst na przestrzeni ostatniego roku. z pierwszą jakoś się rozminęliśmy – niewystarczający ładunek mocy, jak mawia mój siedmioletni bratanek. za to druga już pięknie rozkłada akcenty: jest liryka, jest przyjebanie, są porywające partie (jak w utworach miss the sea czy colours). duża tutaj zasługa instrumentarium, na które składają się gitara prowadząca (liryka, oddech, wiaterek między uszami) i dwie perkusje (przyjebanie w sam środek prostokątnego czółka), wobec czego jest waterworks jak dobrze napisana książka poetycka: tam, gdzie trzeba cofnąć rękę, tam ręka zostaje cofnięta, a tam, gdzie trzeba dać klapsa, tam idzie soczysty klaps.
krótka apoteoza wątpliwości, czyli sokrates spotyka hipstera
[124] jeszcze do niedawna był pluton planetą, ale któregoś dnia przyszedł facet z teleskopem, powiedział: w dupie z plutonem i już nie jest pluton planetą. to trochę jakby rewolucja w myśleniu o plutonie, chociaż tak naprawdę w dupie z plutonem, bardziej chodzi o to, że nic nie jest na pewno. wszechświat podobno stale się rozszerza, wobec czego brakuje nawet tej elementarnej pewności, że najbliższa buda z kebabem stać będzie nazajutrz w tym samym miejscu, w którym stała dzień wcześniej. tak naprawdę w dupie z kebabem, ale coś jest na rzeczy, fakty przestają być dostatecznie faktyczne, z podręczników wypadają strony. można pójść dalej, we filozofię albo psychologię, i zaryzykować tezę, iż współczesna świadomość – ta jej przytomna odmiana, że polecę w tautologię – polega na wątpliwościach, a potem pójść jeszcze dalej i powiedzieć, że racjonalizm krytyczny, sceptycyzm racjonalny, teorie względności, brak jednoznacznych definicji zjawisk – cała ta niepewność (przepraszam za okrutny banał) jest immanentną pieczątką naszych czasów, ale zarazem specyfiką osobowości refleksyjnej, intelektualnie roztropnej (z czym zresztą nie każdy się zgodzi: istnieją jeszcze religia, wiara, idea boga – i ludzie mocno religijni wobec wątpliwości nie mają już takiej sympatii).
a dlaczego o tym mówię – dlatego, że w atmosferze płynnej substancji rzeczywistości, zmieniających się wartości stałych i postępującej redefinicji aksjomatów pojawia filozof o szczególnej mocy i odporności. hipster. który z jednej strony doskonale wpisuje się w naturę współczesnego świata, albowiem żadna z jego dotychczasowych definicji nie wyczerpuje tematu (byłby więc hipster rozległą jak galeria handlowa przestrzenią bez początku i końca), z drugiej zaś – pozostaje w radykalnej kontrze wobec intelektualnej rozwagi: nie posiada wątpliwości, żadna szara mgiełka niewiadomej nie pojawia się na firmamencie jego myśli, świat przed hipsterem nie ma tajemnic. w swojej jasnej wizji jest w pewnym sensie postacią tragiczną: niezachwiana pewność spotyka się w nim bowiem z silną relatywistyczną cnotą, a konstytucjonalne dla jego istnienia uczestnictwo w kulturze masowej z pogardliwym i mocno ironicznym stosunkiem wobec kultury masowej. ale sprzeczności to nie problem, ponieważ na rzeczonym firmamencie nie pojawia się autorefleksja. wszystko to sprawia, że jest hipster bytem doskonale przystosowanym, o nienaruszalnej konstrukcji wewnętrznej. pytanie, jakie musi w tym momencie paść, brzmi: jak w starciu z hipsterem zachowałby się sokrates. być może pojechałby ów jak z bałaganem (bazując na wcześniejszych doświadczeniach z sofistami), a może ugiąłby się pod ciężarem pewności i mocy, z jaką hipster sonduje rzeczywistość, i radykalnie zrewidował swój światopogląd. trudno teraz powiedzieć. inne możliwe pytania bez odpowiedzi, jako potencjalne następstwa starcia sokratesa z hipsterem, to: w którym sklepie kupowałby sokrates kardigany, na laptopie jakiej marki spisywał swoje aforyzmy, a także którego pisarza współczesnego obdarzył największym zaufaniem – i dlaczego akurat chucka palahniuka.
krótka apoteoza odcieni
[123] mowa ojczysta najwyraźniej wkracza w fazę postintelektualnej radykalizacji – podkręcić, spotęgować, zwielokrotnić. stany pośrednie powoli przestają znaczyć – jesteś albo kurwa za, albo kurwa przeciw, nie ma że pośrodku. proste opisy typu na full wypasie albo mega przesrany – że zatrzymam się przy prawniczej gwarze – nie pozostawiają bowiem miejsca na wątpliwości i dalsze roztrząsanie. świat się uzerojedynkowił, wyostrzył, uprościł, skrócił, nawet w sferze dziennikarstwa i krytyki kultury. ja zresztą sam regularnie wpadam w pułapkę uproszczonych komunikatów, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to trochę tak, jakby barbarzyńca maszerował w oczojebitnej kurtce po plaży w pełnym słońcu. czy jakoś tak.
postępująca radykalizacja mowy idzie w parze z ogólną radykalizacją świata. co niekiedy jest dobre i konieczne, na przykład na płaszczyźnie refleksji społecznych. dlatego właśnie jan gross jest taki istotny – aby wywołać symboliczną rewolucję w ugruntowanym już myśleniu, która nie dokona się na drodze subtelnych aluzji. dlatego jan palach oblał się benzyną i podpalił w ’69 – bo żadną petycją, żadnym grzecznym listem nie wzruszyłyby świata. z tego samego powodu kurt cobain rozczapierzył sobie czaszkę przy pomocy strzelby – inaczej prawda zamieniłaby się w produkt, a produkt zamieniłby się w gówno i spłynął rynsztokiem.
ale istnieje jeszcze świat równoległy, cała gama wrażeń, postaw i refleksji, które nie domagają się krzyku i ofiary na ołtarzu. widać to świetnie w języku, który zasadza się na odcieniach, cała dobra literatura to jest przecież gra subtelności. nawet jeżeli sam tekst uderza między oczy i nie pozwala się podnieść. wiadomo, że inaczej sprawa ma się z językiem potocznym – ale przecież nie o poezję w mowie codziennej tutaj chodzi, proszę sobie wyobrazić, że nagle cały kraj mówi leszkiem kołakowskim wymieszanym z czesławem miłoszem – ocipielibyśmy wszyscy w mgnieniu oka. chodzi raczej o to, że nic nie zaczyna się i nie kończy w jednym zdaniu, a uproszczona nakładka na rzeczywistość jest dalej tylko nakładką, jest nakładką.