Autor: jakobe

pogwarki, cześć 6.

[122] odbyłem sesję zdjęciową. wiedeński high life niebawem wychodzi po angielsku i potrzebna była fotografia na okładkę. fotograf zdzisław zaprosił mnie do wielkiego jak hangar na f16 studia, posadził na dupie i kazał robić miny. w swoim repertoire posiadam trzy wyrazy twarzy: kontrowersyjne zamyślenie, konsternację połączoną ze wstrętem i głupkowaty erotyzm (może nawet bardziej homoerotyzm). jeszcze nie wiadomo, który z wyrazów trafi na okładkę, ale jedno już teraz jest pewne – królowa brytyjska nie zrozumie.

jeśli zaś mowa o konsternacji – parę dni temu wybrałem się na przegląd filmów przemysława wojcieszka. niektóre filmy lepsze, niektóre filmy gorsze, wiadomo – w polskim kinie nie ma reguły. sam wojcieszek jednak wrażenie robi przyjemne, opowiadał, że ostatnio kręci za pomocą aparatu fotograficznego i że piętnaście dni na zrobienie filmu to mnóstwo czasu. lecz zmieszał się nieco (być może rewidując przy okazji pogląd na temat tych piętnastu dni), gdy prowadzący zwrócił się do niego z prośbą, aby ustosunkował się do wypowiedzi jakuba żulczyka we wprost, iż powinien sobie za swój ostatni film wytatuować przepraszam na czole. takie momenty to są zawsze cenne momenty, które skrzętnie przechowuję w sercu.

zdziwieniom w ostatnim czasie nie było jednak końca. na zamknięcie tematu warto może odnotować jeszcze to, gdy w podwiniętych bojówkach i atmosferze wiosny wstąpiłem do kina i nie spodziewając się żadnego radykalnego przewrotu, najmniejszej usterki w starannie przygotowanym planie dnia, po dwóch godzinach w ciemnej i ciepłej przestrzeni wyszedłem na – proszę sobie wyobrazić – śnieg. w krótkich spodenkach. ale kurwa numer, pomyślałem, a myśl moja zatańczyła w powietrzu i trafiła mnie prosto w czoło.

zwierciadło

[a tymczasem nie powiedziałem jeszcze o innej rzeczy – parę tygodni temu na łamach magazynu zwierciadło wystartował plebiscyt kryształków zwierciadła. już samo brzmienie słowa kryształki niesie w sobie pewną wartość gratyfikacyjną – poczułem się jakby młodszy, może nawet smarkaty. artykuł, który stoi za nominacją, można z kolei przeczytać w tym miejscu, a głosuje się tradycyjnie, metodą smsową (2,46 pln). szczegółowe dane, gdyby ktoś miał ochotę, podaję w pierwszym komentarzu. są frykasy do zgarnięcia]

pogwarki, część 5.

[121] mariusz szczygieł powiedział w artykule, iż przeciętny nasz sąsiad pepik przeczytał w tamtym roku średnio 17 książek. siedemnaście. średnio. czyli jeden tytuł co trzy tygodnie. brzmi nieźle. w polandzie 17 książek to raczej ogólna średnia życiowa, nie wyłączając z tego lektur i podręczników szkolnych. taki żart, powiedzmy. w tym samym artykule napisał jeszcze szczygieł, że przeciętna, łączna liczba książek w czeskim domu to 246. policzyłem, jak bardzo jestem pod kreską, i wyszło, że trochę jednak bardzo. na stanie posiadam niecałe 170 książek, w tym tomiki, słowniki i magiczne albumy kucharskie o tym, jak gotować, nie mając ognia ani składników. tyle że ja w ogóle mam niewielkie mieszkanie, a w zanadrzu jeszcze ambicję, żeby gdzieś tutaj pierdolnąć – za przeproszeniem – jakuzzi, kino domowe i stroboskop sprzężony z empetrójką na wypadek, gdyby ktoś mnie kiedyś wziął z zaskoczenia i odwiedził z szampanem. inna sprawa, że podobno papier kończy karierę. tak przynajmniej twierdzi grzegorz hajdarowicz, wydawca przekroju. pięć lat, powiedział, pięć lat i koniec, finito, game over. napisałem już w tej sprawie do mariusza szczygła z prośbą, aby niezwłocznie poinformował o tym naród czeski, bo może naród czeski wciąż jeszcze nie wie. to żeby wiedział. pięć lat.

hot shots i osiemdziesiąt kilogramów chodzącej kokainy

[120] charlie sheen. ojciec nowożytnej imprezy. miłośnik orgii i zagorzały amator gimnastyczek z filmów porno. niedawny mąż denise richards, która – jak sama przyznaje – lubi to od tyłu, i obecny chłopak bree olson, która z kolei nie musi niczego przyznawać. człowiek-kokaina i antoni gaudi pokojów hotelowych w jednym. w ostatnich dniach także żyd z matki, o czym poinformował opinię publiczną w atmosferze zarzutów o antysemityzm, poddając tym samym swoją domniemaną żydowskość wyraźnie w wątpliwość. ojciec pięciorga. skandalista larry flynt to przy nim obecnie skromny publicysta.

ostatnie kilkanaście lat spędził charlie na dyskotece w manieczkach. niewiele go było w kinie, za to całkiem sporo w telewizji – za epizod w serialu cbs two and a half men dostawał gażę w wysokości 2 mln dolarów. to całkiem sporo. zwłaszcza biorąc pod uwagę, że tych epizodów było 177. ostatnio jednak stracił charlie kontrakt, wobec czego postanowił także zerwać ze swoim dotychczasowym życiem. zapowiedział, że koniec, finito, znudziło mu się, idzie w trzeźwość. a na do widzenia pozwał cbs do spółki z warner bros na 100 mln dolarów.

intensywnej działalności towarzyskiej charliego towarzyszy wykraczająca poza granicę stanów zjednoczonych uwaga mediów. charlie bije rekordy popularności, a wywiady z jego udziałem trafiają na listę internetowych best viewerów. wiadomo, wszyscy się o charliego martwią. albo właśnie zupełnie na odwrót – wszyscy charliemu kibicują. w dobie delikatnych rockendrolowców z grzywkami na bok i zardzewiałej konstrukcji świata skandalu utożsamia bowiem charlie klasyczny lejtmotyw lat siedemdziesiątych. prawdziwy, literacki niemal rozpierdol, dla którego najlepszym komentarzem jest zdanie z niedawnego obrazka: when i die i want charlie sheen’s life to flash before my eyes.

bibliocamp

[taka biblioteka to z reguły wiadomo: książki, cisza, ewentualnie tańsze ksero. w gdańsku w miesiącu marcu panuje jednak nowy zwyczaj – w wojewódzkiej bibliotece miejskiej w miesiącu marcu odbywa się bowiem cykl krótkich spotkań z trójmiejskimi blogerami i blogerkami. program można znaleźć tutaj. dlaczego o tym mówię – dlatego, że jutro, czyli 15 marca o godz. 18:00, tamże właśnie (gdańsk, mariacka 42) odbędzie się spotkanie z autorem tego bloga, czyli ze mną, za które już teraz najmocniej państwa przepraszam]

chuj z rembrandtem*

[119] teza tej notatki brzmi: jeżeli wysunąć głowę przez zasieki własnego ogródka, rychło zarobić butem ignorancji można w pysk. albo inaczej, już bez zawoalowanej metaforyki: zapanował w społeczeństwie zasadniczy deficyt wstydu. można odnieść wrażenie i nie będzie to wrażenie pozorne, że aktualnie wydarza się w kraju coś na kształt dyskretnej rewolucji intelektualnej, która bez większego rejwachu i manifestacyjnych haseł winduje ignorancję jako wiodącą w społeczeństwie postawę intelektualną. książki stały się chujowe i nudne, a ogólnie pojęta roztropność myślowa jest skutecznie wypierana przez umysłową powściągliwość. powiedzieć dziś, że rembrandt van rijn to belgijski piłkarz albo że powietrze składa się w większości z wody – nie jest już obarczone jakimś szczególnym ryzykiem społecznym. chuj z rembrandtem, chuj z powietrzem.

w całej tej sprawie nie chodzi jednak o to, że się ludziom systematycznie myli przynajmniej z bynajmniej ani nawet o to, że ogólny poziom wiedzy w społeczeństwie upadł na mordę i kwiczy, a liczba ignorantów poszybowała na złamanie karku (tutaj bowiem, jak sądzę, proporcje pozostają względnie stałe) – a o to właśnie, że ignorancja tanecznym krokiem weszła do mainstreamu i już nawet nie jest wstyd. teraz można pójść do telewizji i z braku elementarnego pojęcia o świecie uczynić rewię na lodzie i jeszcze dostać oklaski od prowadzącego. wszystko bez cienia żenady. w tym miejscu pojawiają się słowa-wytrychy: standardy, społeczna introspekcja, chuj z rembrandtem, sprzężenie zwrotne. nie trzeba być profesorem nauk społecznych, żeby je sobie połączyć w logiczną, przyczynowo-skutkową całość i skonstatować ponuro: czyli w sumie przejebane.

*bezpośrednią inspiracją do napisania tej notki był program polowanie na singla, po którym kolejny rubikon został przekroczony. uwaga: wejście na własną odpowiedzialność. powodzenia.

co lubi jeść anita werner

[internet, wiadomo – świat przypadkowych spotkań, osobliwych tradycji i preferencji. w tym tygodniu najciekawsze wpisy przy (jak sądzę – akcydentalnych) wejściach na domenę jakobe.art.pl z wyszukiwarek to: najbardziej fotogeniczny schron; kurski ty chuju; człowiek który chodzi po ścianach; co lubi jeść anita werner; stopy język a jama ustna; jebać policję i pzpn]

chopin. new romantic

[118] jak wiadomo, jakiś czas temu ministerstwo spraw zagranicznych rządu polskiego przy współpracy z polską ambasadą w berlinie wydało komiks o chopinie, prace nad projektem trwały podobno dwa lata. komiks, wymyślony i narysowany przez polskich i niemieckich artystów, składa się z ośmiu (czy siedmiu – właściwie trudno orzec) pomniejszych historyjek, które w jakiś tam sposób umiejscawiają fryderyka chopina (tego pianistę) w obecnej infrastrukturze kulturalnej. rzecz pewnie przeszłaby bez echa, gdyby nie historyjka krzysztofa ostrowskiego (tego z ckod), który w kilku miejscach używa brzydkich słów, takich jak: kurwa, cipa, chuj, ja pierdolę, cweloholokaust, wobec czego – nie mogło być inaczej – podniosła się w kraju nad wisłą histeria jak stąd do werbęgęcina, że za publiczne pieniądze ktoś sobie ulepił kulkę gówna. w całej tej sprawie, równie mocno jak ogólnokrajowe oburzenie z powodu kilku cip i kurew, bawić może fakt, że przedmiotem sporu są właśnie rzeczone kurwy, a nie na przykład jakość całego przedsięwzięcia. komiks jest bowiem raczej dosyć średni, a to za sprawą miałkich i pozbawionych nerwu narracji (grafika jest niemal bez wyjątku zajebista), które robią historyjkom wyraźnie gorzej niż lepiej, wobec czego nasuwa się refleksja: ej, serio? dwa lata na coś takiego? no kurwa. tym niemniej jednak, sprowokowany ponurymi zapowiedziami msz-u (jak się okazuje – nieaktualnymi już, chociaż nigdy do końca nie wiadomo), że komiks zostanie komisyjnie przepuszczony przez niszczarkę do papieru, a następnie zjedzony przez specjalnie do tego powołaną komisję – zamieszczam link od anonimowego czytelnika z komiksem właśnie. ale jak ktoś mnie później zapyta – nic nie wiem, wszystkiego się wyprę.

lech wałęsa superstar

[117] widziałem dobry rosyjski film*. trzeci albo czwarty rosyjski w ostatnim czasie i ten, podobnie jak poprzednie, chwycił mnie za pysk jak za szmatę i przeorał nim – pyskiem – całą boazerię w mieszkaniu. takie jest rosyjskie kino – najpierw przez połowę filmu łapiesz równowagę między uszami, a na końcu masz rozmontowany parkiet. zresztą niemcy też jeńców nie biorą, wiadomo. po obejrzeniu das leben der anderen planowałem nawet wyskoczyć z rwącego pociągu do pędzącej rzeki, tylko że teraz robią takie pociągi, że drzwiczki w trakcie jazdy są nieczynne i chuj ze spontaniczności.

pomiędzy młotem a kowadłem leżymy sobie my, czyli polska kinematografia. leżymy i opalamy się na stoku w zakopanem, dokąd właśnie przykuśtykał andrzej wajda i przez zamknięte rzucił usta: dobra, chłopaki, zbiórka, to teraz zrobimy film o wałęsie. polska kinematografia wstaje z leżaka, wkłada czapeczkę z daszkiem, ostatni raz smaruje kremem pysk i kuśtyka z mistrzem robić film o byłym prezydencie. a jako że w tym kraju panuje skłonność do martyrologii, mitologizacji, mitomanii i bezlitosnej tandety, to przeciętny widz jest pełen niepokoju, pełen żywej trwogi, słowem – posrany jest na długo zanim powstanie scenariusz.

ale nie wyprzedzajmy faktów, na razie polska kinematografia nie myśli o scenariuszu, myśli o obsadzie. pytanie numer jeden brzmi oczywiście kto zagra byłego prezydenta? wymienia się takie postaci jak: papież, który aktualnie obsadza wszystko, młody stuhr, który jest przecież niejako lustrzanym odbiciem byłego prezydenta, i aktor nazwiskiem karolak – 191 cm wzrostu, który wałęsę planuje najwidoczniej zagrać na kolanach. jakie będą następne kroki? trudno powiedzieć, tego nie wie chyba nawet polska kinematografia, której właśnie w tym momencie czapeczka zsunęła się z głowy.

*a film nosi tytuł kak ya provel etim letom.

prawda o ścianie, czyli o czym ten człowiek w ogóle gada?

[116] nie piję, przerwałem. od trzech miesięcy zachowuję niemal radykalną wstrzemięźliwość, co oznacza dokładnie tyle, że raz czy dwa poszedłem na kompromis, ale nikt mnie później do taksówki nie pakował. umysł mój od zawsze był raczej ponurą kawalerką w stylu romańskim, ale teraz jest przynajmniej kawalerką z umytymi oknami, przez które niewyraźnie przebija się światło. tyle że wiadomo, umyte okna to więcej światła za dnia, ale i więcej ciemności po dwudziestej drugiej, że tak retorycznie i trochę licealnie polecę. trzeźwość ma bowiem swoje zasadnicze i oczywiste plusy dodatnie, ale zarazem pewne nie dające się zbagatelizować plusy ujemne, które można sprowadzić do zdania, że świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia. spoglądasz na puste ściany, dostrzegasz odważne tynki, które przebijają spod białej jak śmierć farby i myślisz sobie: to jest właśnie prawda o ścianie, która równie dobrze może być prawdą o człowieku. wreszcie dochodzisz do wniosku, że powód, dla którego pijesz i w piciu tak wspaniale się rozkoszujesz, to jest ten sam powód, dla którego postanawiasz przerwać i przerywasz. na trzy miesiące, może dłużej.

pogwarki, część kolejna

[115] na początek zwierzę się może, iż jednak nie dołączę do grona entuzjastów nowej płyty radiohead, na którą najwyraźniej czekało siedemdziesiąt dziewięć procent użytkowników tego świata i dziewięćdziesiąt siedem procent użytkowników fejsbuka. the king of limbs przesłuchałem trzykrotnie i myślę, że chyba jednak nie tym razem – płyta jest osadzona w monotonnej stylistyce i mocno zbliżona do solowych dokonań thoma yorke’a, do których mnie z kolei jest o wiele dalej niż bliżej i tak naprawdę nie po drodze. jeśli zaś mowa o drodze, ostatnio regularnie pokonuję ten sam odcinek – z mieszkania na pocztę, z poczty do mieszkania. w ostatnim tygodniu odebrałem chyba sześć poleconych, kartonik z ładowarką do kamery, dwie książki i zawiadomienie z banku, żebym przestał w końcu lecieć w chuja i oddał pieniądze, których nie mam. co się jednak zmieniło – zmieniła się rzeczywistość petenta. poczta w oliwie, czyli na osiedlu mojego żywota, to jest teraz raj na ziemi: panie są uprzejme, ciepłe i troskliwe, a przerwy na kawę jasno określone harmonogramem. oliwa zresztą na kilku polach poszła do przodu – między salonem ślusarskim a sklepem z farbami postawili nam knajpę z sushi. knajpa nazywa się fusion sushi i daje mocno radę. gdybym był szejkiem z moskwy i mój bank miał do mnie nieco więcej zaufania, jadałbym tylko tam. no chyba że posiadałbym prywatną awionetkę z pilotem w środku, to wtedy okazjonalnie spożywałbym jeszcze w krakowie, bo tam też jest jedno fajne miejsce. a skorośmy przy miejscach, parę dni temu poszedłem do telewizji na galę sztormów i – co tu dużo mówić – było zimno jak w psiarni. telewizja najwyraźniej oszczędza, bo nikt* nie płaci abonamentu radiowo-satelitarno-telewizyjno-wojskowego, za to wszyscy* kradną. jak się jednak nieoficjalnie dowiedziałem, na wiedeński high life oddano w plebiscycie ponad 1500 głosów, wobec czego szczęka opadła mi z trzeciego piętra na parter, a potem z parteru jeszcze na chwilę do piwnicy. gdy się ogarnąłem i odgruzowałem z emocji, zadzwoniła moja osiemdziesięciosześcioletnia babcia z informacją, że właśnie przed momentem wyszła nowa płyta radiohead i żebym czym prędzej obczaił.

*prawie

przerywnik taki

[114] taki sumienny to ja chyba jeszcze tutaj nie byłem. co może być jednak pewną niespodzianką, a poniekąd także rozczarowaniem – całkiem do tej sumienności przywykłem, nawet polubiłem. nie żebym od razu stał się uporządkowanym chłopcem typu harcerz, który ma w piórniku i pod łóżkiem wszystko równo, ale jeśli zerknąć do archiwum tego bloga sprzed dwóch miesięcy, można by odnieść słuszne wrażenie, że do tej pory leciałem po przysłowiowym chuju. tymczasem od dwóch miesięcy jestem regularny jak głupoty na polsacie, dziury w szwajcarskiej goudzie i drozda na swoim twitterze. wraz ze wzrostem regularności – no co się będę czaił – wyraźnie podskoczyła także liczba czytelników tego miejsca. nawet moja matka zaczęła zaglądać, co mogłoby tłumaczyć jej rzadsze telefony do mnie i jeszcze rzadsze zaproszenia na obiad.

notka jubileuszowa

[113] bratanek jął się zwracać do mnie w trzeciej osobie. mówi teraz: czy ata przyszedłby dzisiaj i zjadł z nami obiad? albo czy zajdzie kiedyś ata do mojego pokoju i obejrzy ze mną ben tena?, albo czy mógłby ata pomóc z komputerem, bo się zakorkował? – to są dokładne cytaty. odpowiedziałem, że jak już lecimy po bandzie, to wolałbym jednak per pan szanowny ata, w końcu zarabiam samodzielnie na życie, mam już swoje lata i jakiś szacunek się należy, gówniarzu. dzieciak tylko skinął karnie głową na znak, że pojął, po czym zaktualizował bazę danych, wywracając oczami o 360 stopni.

gdy wytłumaczyłem, że ciągnę sobie zeń łacha, a później już na poważnie zapytałem, skąd te szlacheckie pomysły, pacholę odpowiedziało: ata jest dorosłym, a w zerówce tak się mówi do wszystkich dorosłych osób (dodam, że dorośli, o których mówi pacholę i z którymi zostałem wrzucony do jednego worka, to przedszkolanki, średnio po cztery dyszki każda). dzieciak nie dał się przekonać do innej strategii wymowy nawet wtedy, gdy zacząłem opowiadać o schizoidalnej osobowości i podejrzanych, dworskich manierach spod znaku królowej brytyjskiej. może dlatego, że ów lat ma niespełna osiem i to nie jest właściwy dla niego język, a może dlatego, że lepiej sobie przyswoił zasady kultury niźli jego mało szlachecki stryjek, który manier uczył się na podwórku.

do czego jednak zmierzam – do tego mianowicie, że patrzę na dzieciaka, który patrzy na mnie jak na starą betoniarkę i myśl w mojej głowie kiełkuje, że ohoho, stuka mi właśnie 29 lat, dla dzieciaka jestem pewnie starą betoniarką. znajomi, wiadomo, nadal zwracają się do ciebie jak do żula, co jest zresztą miłe i przyjazne, ale dzieciak wie, dzieciak widzi, masz 29 lat, przestałeś się kwalifikować do grupy nastoletnich, zrytych beretów, choć ty przecież nadal doskonale się w tej grupie czujesz.

do kolegów bankowców

[112] przyśniło mi się, że zaciągnąłem kredyt hipoteczny na sześćset tysięcy polskich złotych. wszystko po to, aby kupić dwupokojowe mieszkanie w sopocie z samodzielną kuchnią i niewielkim tarasem wychodzącym na ścianę sąsiedniego budynku. nie mam przy tym pojęcia (sen tego nie precyzuje), który bank miał być na tyle zuchwały i w swojej decyzji karkołomny, aby przyznać komuś takiemu jak ja, to jest przyznać w przysłowiowe ciemno, kredyt w wysokości sześciuset tysięcy polskich złotych. ale dla opowieści nie ma to większego znaczenia. znaczenie ma natomiast wszystko inne, co się później we śnie wydarzyło.

zaczęło się od telefonu z banku. kobieta o głosie krystyny czubówny (albo przynajmniej anity werner) zadzwoniła w sprawie konkursu, który rzekomo wspólnie z kilkunastoma innymi klientami banku wygrałem i w którym nagrodą była możliwość zaciągnięcia kredytu hipotecznego na niezwykle korzystnych warunkach i bez wpłaty własnej na wysokość sześciuset tysięcy złotych. naturalnie ucieszyłem się z wygranej, myśląc, że taki kredyt to wspaniała okazja, aby zacząć życie od nowa i od razu przypomniało mi się mieszkanie z ogłoszenia, o którym wcześniej czytałem w anonsach (dwupokojowe, z samodzielną kuchnią i tarasem).

odpowiedziałem, że chętnie skorzystam z możliwości, jaką oferuje mi nagroda, i kredyt z przyjemnością zaciągnę. kobieta o głosie krystyny czubównej odpowiedziała, żebym w takim razie niczym się nie martwił, bank załatwi wszelkie formalności i za chwilę przeleje pieniądze na konto. po paru minutach byłem już półmilionerem. chwilę później zadzwoniła ta sama kobieta i zaproponowała, że w związku ze wzrostem zaufania do mnie jako klienta – bank postanowił zaoferować mi dodatkowo promocyjny kredyt świąteczny na niezwykle korzystnych warunkach. zapytałem, jakie to warunki. kobieta odpowiedziała: niezwykle, proszę pana, korzystne. kredyt świąteczny opiewał na wysokość dziewięciuset tysięcy złotych. w tej sytuacji postanowiłem się namyślić i gdy po krótkiej chwili miałem odpowiedzieć, że tym razem jednak podziękuję, kobieta o głosie krystyny czubównej powiedziała, żebym niczym się nie martwił, bank załatwił wszelkie formalności i przelał pieniądze na moje konto.

w momencie, gdy odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie. tym razem nie krystyna czubówna, ale sam szef sopockiej placówki do mnie mówił. w ciepłych słowach oznajmił, że jako klient cieszący się wyjątkowym zaufaniem banku otrzymałem specjalny kredyt o nazwie super inwestor opiewający na kwotę dwunastu milionów złotych. zapytałem, czy oni w tym banku przypadkiem do reszty nie ocipieli, na co szef sopockiej placówki zdecydowanym, acz spolegliwym tonem odrzekł: ależ nie, proszę pana, jesteśmy w dobrych nastrojach, chociaż bez przesady. następnie przeprosił mnie na chwilę i z powrotem podał do słuchawki krystynę czubównę, która w ciepłych słowach informowała, że czas spłaty pierwszej raty wszystkich moich kredytów upływa równo za dwanaście godzin i żebym nie zapomniał, inaczej bank naliczy karę za brak spłaty w terminie.

nim się obejrzałem, byłem zadłużony jak afryka. pod koniec dnia miałem szesnaście milionów polskich złotych na koncie, z czego nazajutrz musiałem zwrócić bankowi dwadzieścia dwa miliony samych odsetek. pomyślałem o mieszkaniu w sopocie, o samodzielnej kuchni i tarasie wychodzącym na ścianę sąsiedniego budynku i że najwyraźniej będę musiał z tym wszystkim jeszcze zaczekać.

po przebudzeniu ujrzałem twarz anity werner. anita w porannym programie opowiadała o tajnych obozach treningowych terrorystów al-kaidy i na dowód, że mamy się wszyscy czego obawiać, wyświetliła krótki materiał o afgańskich chłopach biegających z przerażeniem w oczach po złotych piaskach pustyni. i kto tu jest prawdziwym terrorystą?, zapytałem, a głos mój odbił się rykoszetem od czterech ścian pokoju i wrócił do gardła.

o sumieniu

[111] xavier dolan jest moim bolesnym sumieniem. kim jest xavier dolan – reżyserem. co mnie w nim wkurwia – że swój pełnometrażowy debiut filmowy zrobił w wieku niespełna 20 lat. w wieku 20 lat to ja skręcałem meble w ikei, chodziłem w żółtym dresie z siódemką na piersi, a w głowie miałem trociny i chomika, który z trocin lepił kulki. trochę może przesadzam, ale znowuż nie tak bardzo, żeby się pomylić.

xavier dolan natomiast w wieku 20 lat wyciąga z konta wszystkie oszczędności i robi film, który później zatytułuje j’ai tuĂŠ ma mère (polski tytuł: zabiłem moją matkę). oszczędności nie są zresztą specjalnie duże, więc poza reżyserią zajmuje się na planie także oświetleniem, scenografią i kostiumami, a do tego wszystkiego wciela się jeszcze w postać głównego bohatera. w tym samym roku jedzie z filmem do cannes i parę dni później zostaje okrzyknięty rimbaudem kina.

sam scenariusz może i dupy nie urywa, opowiada o pokwitającym nastolatku, który nienawidzi własnej matki i regularnie robi jej wietkong na chacie. gdzieś już to kiedyś było, może nawet lepiej, ale nie w tym sęk – historia jest bowiem mocno wiarygodna i momentami z powodzeniem ryje beret. co jednak świadczy o klasie filmu, to cała jego formalna strona, ze wspaniałą operatorką i kolorowymi (niczym z almodovara) kadrami, która nie pozostawia złudzeń – jest xavier dolan rimbaudem kina, jest moim bolesnym sumieniem.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑