Page 12 of 19

social network a kwestia starego

[97] jest coś takiego w stadnym zachwycaniu się, że woli raczej człowiek trzymać mordę na kłódkę, aniżeli wtórować chórowi entuzjastów klaskających w to samo kopyto (sic!). mam to – jak sądzę – po starym, który w obliczu powszechnej jednomyślności niejako odruchowo chwyta w rękę badyl i tylekroć wkłada go w mrowisko, ilekroć czuje, że się zgadza. a to z tego przede wszystkim powodu, aby nigdy nie uśpić swojej czujności, czujność bowiem należy pielęgnować, a kto przestaje być czujny, ten rychło zamieni się w suchy kawałek sera.

w tym przypadku jednak nie można inaczej, dlatego niech przynajmniej będzie krótko. po ostatnich ciężkich, postnych tygodniach, gdy w kinach grali wyłącznie filmy dla debili i amatorów intelektu, przyszło odkupienie, wielka filmowa rezurekcja, czyli social network davida finchera. david po pierwszych filmach wygląda już trochę inaczej, zwłaszcza inaczej wyglądał w ciekawym przypadku benjamina buttona, gdzie własnymi rękami niemal doszczętnie wypatroszył się z osobowości. ale po nocy zwykle nastaje jutrzenka, david odespał i przyszedł z nowym pomysłem. social network, film o facebooku i jego krnąbrnym tatusiu, wspaniale ryje widzowi beret, to jeden z tych rzadkich i coraz rzadszych filmów, w trakcie których nie wiesz, czy kibicujesz temu dobremu, czy może temu złemu i cały czas się zastanawiasz, który jest który. klasse gemacht, jak mawiają komentatorzy filmów porno. staremu się spodoba.

bruce willis versus oscar wilde

[96] kiedy skończyłem pisać swoją debiutancką książkę, która okazała się książką poetycką, pomyślałem, że już wystarczy, z poezji się wyrasta i to jest ten moment w moim życiu, kiedy ja z poezji wyrastam, w dłoń chwytam kijek poetyckiego włóczykija i wrzucam do ogniska, wobec czego nie wiersze, a twarda proza będzie mnie od tej pory zajmować, twarda literatura dla odważnych chłopców z blokowiska. i kiedy mówię „twarda”, myślę o krwawych, mięsistych historiach z bohaterami w wieku popacholęcym, którzy biegają ze scyzorykami w kieszeniach po podwórku, kradną jabłka ze straganów i pod balkonami na blokowiskach opróżniają pierwsze brzdęki, to znaczy piwa. słowem the greatest adventures of young bruce willis.

taka była moja pierwsza myśl, kiedy ukazał się „wiedeński high life”. myśl tym bardziej ugruntowana, że ja się nigdy we własnym sumieniu nie uważałem za poetę, poeci jak sądzę to z reguły (choć ryzykowna to reguła) botanicy strugający łódki z kory, a ja ze swoją biografią i doświadczeniem ani nie czuję się botanikiem, ani nie potrafię strugać łódek z kory. później jednak przyszła refleksja, której myśl przewodnia daje się streścić w krótkim i być może karkołomnym zdaniu, że epika od zawsze była bliżej prawdy, podczas gdy liryka od zawsze była bliżej piękna. powieść nie potrafi, ale też nie musi jak cheerleaderka wdzięczyć się do czytelnika, powieść ma opowiadać historię niezależnie od tego, czy historia jest fantasmagorią przefiltrowaną przez rzeszoto obłąkanej świadomości, czy matematycznym ciągiem przyczynowo-skutkowym spod znaku „dariusz wstał, dariusz uderzył głową o kant zawieszonej nad nim półki z książkami, dariusz wreszcie upadł na ziemię i upadając, zahaczył jeszcze tą samą głową o krawędź biurka”.

inną sprawą, ale równie istotną jest dosyć powszechna dysproporcja na polu wrażeniowym historia autora wydaje się zajebiście zabawna i warta opowiedzenia przede wszystkim samemu autorowi, podczas gdy czytelnik odkłada książkę po dwudziestu stronach, porażony rozmiarem nudy, jaka przez tych dwadzieścia stron wypełniła jego głowę. to jest zresztą podstawowy zarzut, jaki współczesnej prozie stawia czytelnik z blokowiska nuda jest bowiem mniej wybaczalna niż błędy ortograficzne. można się z tym oczywiście nie zgodzić, ale ja w tym momencie gadam do siebie i z tego co pamiętam w zupełności się ze sobą zgadzam.

inaczej jest z poezją poezja nie musi mieć fabuły, wystarczy, że jest piękna. to jest ten szczególny rodzaj myślenia, który nierzadko prowadzi poezję na polną łączkę, a poetów wyciąga na drzewa, skąd w troskliwych zdaniach zachwycają się kroplą żywicy spływającą po gałęzi. istnieją w tym kraju świetni poeci, sam osobiście znam kilku, może nawet kilkunastu, których myślenie wędruje o wiele dalej niż na najbliższą gałąź, ale ostatecznie są to nieliczne krewetki w powszechnym że się tak wyrażę planktonie botanicznym. nie o to jednak idzie, kogo znam, a kogo poznać chciałbym, ale o sam środek wyrazu, który nie rwie się z fabułą naprzód, tj. przede wszystkim się podoba, stanowi niejako plaster smakowitego w sensie estetycznym bekonu. i mnie, który właśnie wracam taksówką po nocy gęstej i ciężkiej z trzema szklaneczkami porto we krwi, zakwita w głowie myśl, że być może istnieje jeszcze trzecia droga droga poezji fabularnej, która jest hybrydą poezji i prozy, która na swojego bohatera lirycznego wybiera młodego bruce’a willisa trzymającego w rękach karabin m16, a nie powiedzmy oscara wilde’a z piórkiem we włosach i szklaneczką wody sodowej w dłoni. taka poezja, jeśli przestaje być jedynie nośnikiem piękna i zdziera z twarzy wenecką maskę, taka poezja, jeżeli zaczyna snuć opowieść i strzelać do czytelnika z ostrej amunicji wartkich wydarzeń taka poezja odzyskuje prawo głosu. albo przynajmniej we mnie z wolna układa się cała ta typologia zjawisk i wróciwszy do mieszkania, siadam przy biurku i zapisuję pierwsze zdania kolejnej książki, która okazuje się być książką poetycką: „do mieszkania bez pukania wchodzi dariusz”.

nieobecny

[95] chodzi za mną myśl, aby nagrać soundtrack do wiedeńskiego high life’u. siedem, osiem numerów, niepospolita aranżacja, bez tekstów, bez syfienia na podłogę. taka chodzi za mną myśl i żal mam jednocześnie do matki i ojca, że mnie w porę nie posłali na lekcję gry na fortepianie. gdyby zatem ktoś kogoś, jakiegoś grajka o nieposzlakowanej opinii, to mejl w razie czego wisi w zakładce kontakt. razem możemy zmienić świat.

ale to na marginesie. aktualnym lejtmotywem jest moja nieobecność. nieobecność tutaj, na tym blogasku, to jedno, ale jest jeszcze inna, bardziej rozległa, że się tak filozoficznie wyrażę, nieobecność w życiu codziennym. nie ma mnie nawet tam, gdzie aktualnie przebywam i tak na przykład mówi do mnie naczelny korespondencji, mówi do mnie cierpliwie i drukowanymi literami, a ja zamiast odpowiedzieć – jestem już gdzie indziej, w innym mieście, a dokładnie w innej wiosce, gdzieś w środkowej polsce i nic nie słyszę. myślę, że to początek choroby albo po prostu zespół odstawienny.

anarchia w powietrzu

[94] nie mogę nie zacząć od tego, że wkurwia mnie taka pogoda, i nie mówię wkurwia, bo nie przepadam albo inny eufemizm, mówię wkurwia, bo literalnie nie jestem w stanie znieść. to jest zdanie na ten miesiąc, to jest zdanie na całe wakacje. jednocześnie docierają mnie głosy entuzjazmu, niektórzy bowiem świetnie się w tych okolicznościach odnajdują. odnajdują się do tego stopnia, że gdyby mieli na pogodę realny wpływ, wyszedłbym z bronią i – słowo daję – zaczął strzelać na ulicy. proszę zaprotokołować: zacząłby strzelać na środku monte cassino, nie oglądając się na konsekwencje. takie jest bowiem prawo zranionej duszy, takie jest prawo spoconego czoła. tymczasem proszę, przyszedłem coś powiedzieć, myśl miałem świeżą i lotną, lecz zanim zacząłem pierwsze zdanie, trzydziestu dziewięciu punków anarchizujących w tym kraju powietrze wyprowadziło mnie z równowagi, iż ledwo docieram do kropki, nie wypowiedziawszy w rzeczywistości ani słowa.

zielone na wierzchu

[93] skończyło się na tym, że obie moje pięty zostały głęboko w gdyńskiej ziemi, a także urwało mi dupę wespół z plecami, straciłem słuch i ból rozgościł się we mnie szczodrze. teraz, po czterech dniach na froncie, poszukuję wózka inwalidzkiego, najlepiej z silnikiem spalinowym albo elektrycznym, abym nie musiał w takim jak dotychczas stopniu korzystać z własnego ciała, skoro mogę nie korzystać i dalej świetnie się bawić. opener, drodzy państwo – bo o nim mowa – mimo nieprzebranej i w chuj z nimi gawiedzi ciągnącej się przez horyzont jak tęcza, wciąż daje radę. daje radę mimo typowo polskiej organizacji, która polega na tym, że podstawowy element całej zabawy, tj. openerowe opaski, kończy się pierwszego dnia, a bramki do wpuszczania tłumu na pole festiwalowe są w stanie działać sprawnie jedynie przy kilkudziesięcioosobowych, a nie – jak to miało miejsce – kilkutysięcznych kolejkach. daje radę mimo chujowego piwa i daje radę nawet wtedy, kiedy nie masz już siły, aby słuchać, i czujesz, że za moment ostatecznie zerwie ci się taśma.

jestem, skąd przyszłem

[92] dobra, powiedzmy sobie uczciwie: z taką regularnością gówniany ze mnie bloger. nie dlatego jednak, iż mam w dupie, ale dlatego właśnie, iż nie mam w dupie i tylko czas, który znajduję między jednym a drugim, jest w dalszym ciągu niedostateczny, niewystarczający i mało obiecujący. tym samym przestałem orientować się w świecie i tak na przykład w sobotę byłem święcie przekonany, iż mamy w narodzie dzień bez darcia mordy w telewizorze, a to była jedynie cisza przedwyborcza, wobec czego natychmiast posmutniałem i w odpowiedzi na ten smutek wyjechałem na trzy dni do metaforycznego lasu, w którym ani grama prądu, ani grama maszyny i ani grama człowieka. trzy dni minęły jak najnowsza reklama nike’a, to jest za szybko i zbyt pięknie, i już jestem, skąd przyszłem*, i na oścież otwieram blogaska**.

*i żadne tam, kurwa, przyszedłem. przyszłem to jest to, co zrobiłem.

**zaś blogasek to jedno z tych samostrzelających w stopę słów, które w doszczętny sposób dyskredytują własny desygnat. inne to filmówka, krejzol albo hitler.

porządki

[91] po gorącym okresie wróciłem do siebie. ostatecznie nie ukradłem ręcznika z hotelowego pokoju we wrocławiu, zapomniałem z powodu nagrody i teraz, kiedy trawi mnie w łóżku choroba i zimny kompres staje się dominującą figurą w moim systemie figur, myślę, że mogłem jednak ukraść. sama nagroda zaskoczyła mnie niemiłościwie, w czym proszę nie doszukiwać się kokieterii. strategie kreowania wizerunku mam w dupie równie mocno co konkursy piękności. napisałbym więcej, ale właśnie dowiedziałem się, że wiedeński high life został nominowany do gdyni, więc może najpierw zjem śniadanie, przywitam się ze słońcem i jeszcze raz od nowa uporządkuję sobie wszystko w głowie.

sile sile

[90] nie będę ukrywał, że jestem we wrocławiu. ruszyłem w nocy, podróż zleciała jak z pejcza strzelił, teraz siedzę w hotelu i zastanawiam się, czy ukraść hotelowy ręcznik. przed chwilą przyszła do mnie ekipa z tvp kultura i pogadaliśmy chwilę o tym, jak to jest wydać pierwszą książkę. jest fajnie, tym fajniej, że książka nie przechodzi bez echa, powinienem był odpowiedzieć, ale zamiast tego zabełkotałem coś pod nosem jak woźny na bankiecie i zmarszczyłem czoło. bywa i tak, że pięć minut fejmu, jakie dostaje człowiek w prezencie od wróżki, zamienia się w pięciominutowe mamrotanie. co też – powiedzmy sobie uczciwie – jest fajne.

normalnie by mnie tutaj nie było, ale wiedeński high life został nominowany do nagrody silesiusa w kategorii debiut roku i gala ogłoszenia wyników jest akurat dzisiaj, właśnie we wrocławiu. jeśli idzie o samą nagrodę, to owszem, pomyślałem o niej raz czy drugi, ale proszę mi wierzyć, co by się nie wydarzyło i jaki werdykt by nie padł, ostatecznie i tak wygrywa literatura, i gdybym ośmielił się już teraz powiedzieć, że czuję się wygrany, że sama nominacja jest wystarczającą nagrodą, to pomimo ekstremalnie banalnego wymiaru takiej deklaracji – nie powiem nieprawdy.

pisma pisma, czyli także doda cierpi

[89] przez ostatnie dni, jak co kwartał, siedzę na dupie w swoim królestwie, to jest w swojej mrocznej suterenie, gdzie pająki i kosarze i gdzie noszę się z zamiarem wstawienia wreszcie dżakuzi i takiego profesjonalnego, ale jeszcze bardziej – pretensjonalnego, stojaka na wino, chociaż wina nie pijam, ostatecznie wolę wódkę; słowem – siedzę w swoim królestwie pająków nad nową korespondencją, która właściwie ma się ku końcowi. nie w sensie generalnym i ontologicznym, a jedynie odcinek prawie gotowy.

z tej okazji poszedłem do kiosku kupić nowy numer fa-artu. w zasadzie nie do kiosku, a do empiku, który jest złodziejem i okrada wszystkie pisma w polsce, a ostatnio podobno także dodę i paru innych popularnych muzyków. ja zresztą od dawna uważam, że gdyby można było prasę literacką i płyty dody kupować w kioskach, kupowałbym w kioskach, ale póki nie można, póty trzeba do empiku.

w nowym numerze fa-artu, o czym wiedziałem już wcześniej, jest recenzja mojej książki. nie wiedziałem tylko, że recenzja będzie taka obszerna i że w zasadzie nie będzie recenzją, ale analizą. bardzo zresztą fajną, napisaną językiem ludzi a nie językiem urzędników, w której autor, jan szaket, nie tylko wgryzł się w – jak to się mówi – tkankę wierszy, ale także przeprowadził własne śledztwo internetowe w sprawie motywów, na jakich książka się zasadza. to jest – przyznam – imponujące. w numerze jest zresztą sporo fajnych recenzji, a wśród nich uczciwa – jeśli można takim słowem – recenzja ostatniego wybryku olgi tokarczuk autorstwa roberta ostaszewskiego.

poza tym stało się coś więcej, o czym jeszcze nie mogę powiedzieć, ale powiem nim księżyc znów wzejdzie w nowiu.

taka piękna żałoba

[88] po ostatnich dniach przewagę na poligonie mojego umysłu zyskuje obóz sceptyczny. obóz sceptyczny twierdzi, że się naród nie potrafi zachować. miałem nie mówić, myślę sobie: po chuj kolejny się będzie wyrywał, skoro w kraju tylu ekspertów, ale postanowiłem inaczej, odchrząknę tylko i w dwóch zdaniach powiem.

istniały i istnieją dwa wyraźne obozy: obóz tradycyjny i obóz alternatywny. obóz tradycyjny to jest ten obóz, który zmienia avatary na profilach społecznościowych, ten obóz cierpi i domaga się upowszechnienia reakcji bólu, podczas gdy ból w narodzie rozkłada się nierównomiernie. w tym obozie prym wiodą media, które gdyby tylko mogły, całkowicie zaciemniłyby obraz na wizji i na ulicach miasta, ale skoro nie mogą, to przynajmniej od rana do nocy powyświetlają zdjęcia prezydenckiej pary z requiem mozarta w tle. ten obóz, powodowany tragedią, radykalnie zresztą zmienia swoje myślenie o rzeczonej parze – jeszcze wczoraj to był zacietrzewiony kurdupel z wesołym diabłem u boku, a dzisiaj – mąż stanu i jego wspaniałomyślna małżonka, którzy ośmielili się iść pod prąd społecznym i politycznym modom. ten obóz odczuwa głęboki smutek (przechodzący niekiedy w histerię) i jednocześnie ma odwagę powiedzieć, że to właśnie smutek, a nie na przykład szok (obóz alternatywny).

obóz alternatywny to jest ten obóz, który od początku ma rację – wie, że każda zmiana jest chwilowa, że tutaj nie ma co liczyć na przełom w stosunkach polsko-polskich i że z końcem żałoby narodowej (którą witać będą szampanem) wypali się wszelki impuls do zmiany. ten obóz jest zresztą zdania, że pomysł jej wprowadzenia to decyzja lekkomyślna (choć w istocie pierwsza w – jak to się mówi – nowej polsce tak dojmująco umotywowana), a wszelka cześć, jaką oddaje się tragicznie zmarłym, pozostaje czcza i przesadna, albowiem każda śmierć jest równa i z równym szacunkiem do każdej śmierci należy podchodzić – tak do śmierci swojej matki, jak i do śmierci dalekiej koleżanki matki. ten obóz zjada jednak własny ogon, ponieważ w heroicznej krucjacie na rzecz zrównania ze sobą wszystkich śmierci – śmierć prezydenckiej pary traktuje z ignorancją jako dalszy, kłopotliwy przejaw wyższości establiszmentu, który nie żyje, nad ludem, który wciąż trwa. na koniec obóz alternatywny ma dodatkową i rozstrzygającą przewagę: z bólu po stracie uczynił słabość.

jest jeszcze trzeci obóz, obóz sceptyczny. ten obóz już dawno wyłączył telewizję, odczuł swoje i swoje wie, i z niejaką satysfakcją, manifestacyjnie wręcz, nie uczestniczy w wielkim, społecznym komentarzu do sprawy. patrzy i z kwaśnym uśmiechem na twarzy milcząco nasłuchuje (milcząco przynajmniej do tej chwili), jak dwudniowe wzruszenie przechodzi w regularną jatkę, i nie może oprzeć się wrażeniu, że już to kiedyś widział.

brian warner and the spooky kids

[87] zanim o właściwym, to najpierw dygresja. panuje w społeczeństwie takie powszechne zjawisko, która polega na tym, że każdy zdrowy, przeciętny człowiek, a zwłaszcza zdrowy, przeciętny, młody człowiek uważa się za – mówiąc językiem ulicy – pojebanego. pojebany oznacza w tym przypadku sympatycznego wariata o sprutym berecie albo uroczą krejzolkę spod znaku czego to ja nie robiłam w życiu, słowem – kogoś na pozór walniętego, będącego ucieleśnieniem własnych pragnień o byciu – najczęściej – kimś innym. maszerować przez takiego, dajmy na to, facebooka to jak maszerować przez zakład zajefajnych pojebów, z których każdy uważa, że jest jeszcze bardziej walnięty od najbardziej walniętego w swojej klasie. to mnie właśnie bawi i o tym jest dygresja.

istnieje jednak człowiek, który rzeczywiście więcej ma wspólnego z obłąkaniem aniżeli zdrowym, przeciętnym umysłem swojego pokolenia. człowiek nazywa się brian warner i jest to ciekawy przypadek pojeba, który w pakiecie otrzymał i talent, i chorowitą osobowość. ten ów człowiek wydał niedawno płytę pt. the high end of low, zmieszaną z przysłowiowym błotem przez niemal wszystkie obozy krytyków muzycznych, których – na marginesie – mamy w głębokim żalu, wobec czego śmiało możemy powiedzieć, że płyta nam się podoba. podoba nam się nawet bardzo, chociaż zdajemy sobie sprawę, że nic tym heroicznym apelem nie wskóramy.

to właściwie byłoby na tyle, gdyby nie kolejna dygresja, która przychodzi mi do głowy tylekroć, ilekroć mowa o krytyce. otóż kiedyś sobie wyobrażałem taką idealną dla mnie okoliczność: siedzę w kinie i oglądam najnowszy film tarantino, z którego to filmu piszę następnie krytykę, tekst wysyłam do prasy i za wszystko dostaję jeszcze pieniądze. tak to sobie wyobrażałem pięknie do momentu, w którym okazało się, że nazbyt lubię kino, aby nagle stanąć po drugiej stronie barykady. przeto zapytuję: kim są ludzie i czy jeszcze są ludźmi ci, którzy stoją tam właśnie? koniec.

polskie kino ciągnie druta

[86] od tygodni chodzi za mną zdanie polskie kino ciągnie druta. być może, zważywszy na wyjątki w ostatnich czasach, powinienem powiedzieć łagodniej: polskie kino robi loda, ale wyjątki nie są znowuż na tyle typowe, aby zmieniać ton wypowiedzi. a ton jest taki jak słychać – ironiczny, posępny, pełen znużenia i rozczarowań. w full metal jacket pada takie zdanie: potrafiłbyś wyssać nawet piłkę baseballową przez cały szlauch ogrodowy i tyle mam do powiedzenia na temat polskiego kina. zwłaszcza polskiego kina mainstreamowego, które przestało być już nawet rozrywką i mam wrażenie, że przestało być także kinem, a stało się smutną i pełną żenady przejażdżką maluchem z rurą wydechową skierowaną do wewnątrz auta.

pośród wyjątków – że tak powiem – czystych, jak na przykład sztuczki jakimowskiego czy dług krauzego, pojawiają się wyjątki niejednoznaczne i tak ostatnio obejrzałem wreszcie rewers lankosza. lankosz się stara, to widać, scenarzysta też się postarał, również aktorzy, operator kamery i prawdopodobnie cała ekipa filmowa postarali się równie bardzo. film płynie zręcznie, dialogi momentami rzeczywiście zabawne, konwencja utrzymana i kiedy już myślałem, że mamy do czynienia z fajnym polskim filmem, nadeszło zakończenie. polskie zakończenie, tj. świeczka na pomnik i bohater (a w tym przypadku bohaterka) odchodzi w przysłowiową dal. wymowę końcówki próbuje jeszcze ratować muzyka w tle, ale muzyka w tle – powiedzmy sobie otwarcie – nie jest w stanie niczego uratować.

od tygodni, kiedy tak za mną łazi to zdanie w tytule, zastanawiam się nierzadko: co dalej z polskim kinem, panie andrzeju, jak żyć?, i w dalszym ciągu myślę, że spalić, przysypać wapnem i za 30 lat zacząć od nowa*.

*przy czym nie widziałem jeszcze wszystkiego, co kocham.

szklana pułapka V

[85] równo dziesięć lat temu zacząłem kurs na prawo jazdy, boże drogi, dziesięć lat temu. pomyślałem wówczas: idzie matura, zdążę przed maturą, spokojnie. w rezultacie minęło dziesięć lat, dalej jeżdżę środkami komunikacji, pieniądze na kurs poszły w przysłowiowy chuj i taka to jest ze mną robota. jubileusz w dalszym jednak ciągu pozostaje jubileuszem, przeto wszystkiego najlepszego, baranie.

ale nie o tym chciałem – chciałem o tym, że piszę książkę, o czym mówię nie po to, żeby się pochwalić, ale po to, żeby pisać ją dalej. publiczne deklaracje mają bowiem magiczną moc, która polega na tym, że się człowiek w obliczu tych deklaracji nie chce skompromitować. książka będzie o tym, że john mclane idzie na kurs prawa jazdy, które odebrano mu za punkty. na kursie spotyka hansa grubera i pułkownika stuarta, i cała zabawa między trójką rozpoczyna się na nowo.

żartuję.

kore

[84] ostatnie dni spędziłem zamknięty w mieszkaniu, z głową wiszącą nad korespondencją. setki opowiadań, setki tysięcy znaków przeczytanych i niewiele ponad dwadzieścia pięć, może trzydzieści tekstów, które odbiły się wyraźnym echem (jak chociaż alcachofa, czyli karczoch adama przegalińskiego, spółdzielnia pat gosi rejmer czy zabawne miniatury szymona jachimka). te dwadzieścia pięć czy trzydzieści tekstów składa się na zajebisty numer, co deklaruję nie jako zastępca naczelnego, ale jako czytelnik, któremu się w chuj – mówiąc językiem ulicy – podoba. nowy numer będzie lżejszy, przynajmniej jeśli idzie o szatę graficzną, i bardziej pękaty pod względem liczby stron, co zresztą dobrze się składa – mamy bowiem miesięczne lagi (gazeta powinna była ukazać się na początku stycznia), toteż tych dwadzieścia dodatkowych stron niech będzie – powiedzmy – formą zadośćuczynienia. no, to tyle na razie, wciągam kreskę i idę do pracy.

Copyright © 2025 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑