Autor: jakobe

poezja a kościół

[152] no i po trasie off_press, o czym mówię dopiero teraz, bo wcześniej robiłem pranie, a następnie pisaliśmy z jednym człowiekiem scenariusz do serialu. true story. w trakcie pisania okazało się, iż jestem do tego stopnia zabawny, że przez następne dni nie mogłem się pozbierać i zupełnie zapomniałem o blogu.

w każdym razie już po trasie. mimo że przez większość czasu pozostawałem trzeźwy jak szkło – było wybornie. gdyby wydawca ostatniego dnia zaproponował, abyśmy może pojeździli sobie po miastach jeszcze ze dwa tygodnie – odpowiedziałbym, że może faktycznie byśmy sobie jeszcze pojeździli.

nie dlatego, że witali nas jak papieża. tak naprawdę to nie witali nas jak papieża, bo papież jest tylko jeden i ciężko go pomylić z kimkolwiek innym, więc co najwyżej mogli nas witać jak kardynałów. ale nie witali nas też jak kardynałów, właściwie to sposób, w jaki nas witali, wcale nie przypominał sposobu, w jaki wita się kościelnych dygnitarzy, co jest akurat zrozumiałe, bo – z tego co się orientuję – żaden z nas, uczestników trasy, nie jest kościelnym dygnitarzem i z kościołem mamy tyle wspólnego co mercedesami, lecz mimo to chętnie – naprawdę chętnie pojeździlibyśmy sobie po miastach tak jeszcze ze dwa tygodnie lekko.

[edit: oficyna off_press ogłosiła konkurs, w którym do wygrania jest kilkanaście kilka książek vienna high life. wystarczy odpowiedzieć na pytanie. jakie to pytanie i gdzie należy słać odpowiedź – dowiedzieć się można tutaj. ołwa]

vienna high life, premiera

[151] właśnie ukazała się angielska wersja mojej książki, czyli odcinania kuponów ciąg dalszy. tak naprawdę książka jest dwujęzyczna: obok angielskich tłumaczeń wiszą polskie oryginały, czyli dwa w jednym, czyli pewex. książkę najwygodniej zamówić przez stronę wydawcy, a więc tutaj, albo ewentualnie kupić gdzieś na trasie najbliższego tournee załogi off_press (szczegóły tutaj). książka – nie ukrywajmy tego dłużej – kosztuje pięć dych. dlaczego tylko pięć dych? nie wiem, moim zdaniem jest warta co najmniej sześć. poza tym została zszyta wg techniki japanese binding, co ma wymiar – tego też nie ukrywajmy – zdecydowanie kolekcjonerski, a do każdego egzemplarza wydawca dorzuca płytę z filmem o autorze. zaproponowałem, żeby zamiast filmu o mnie dorzucić die hard 1, ale wydawca powiedział, żebym się puknął w głowę. czyli że nie.

[edit: do użytkowników trójmiasta. jeżeli kogo najdzie taka ochota, pokusa nieodparta, to angielską wersję książki można zakupić także w sopockiej bookarni. wystarczy poprosić o mansztajna spod lady]

syndrom utrapienia

[150] pytanie na dziś brzmi: co było przed internetem i czy coś w ogóle było? jak sięgam wstecz pamięcią, widzę zielone wzgórza afryki, dwupokojowe mieszkanie na gdańskim osiedlu i moją matkę, która suszy skarpety nad palnikiem w kuchni, a potem nagle jeb – druga klasa liceum, wiszę nad modemem us robotics 56kb/s, który albo się połączy, albo się nie połączy, i w głowie odmawiam pacierz. reszta jest historią.

przesadzam, ale tylko dlatego, że parę dni temu przeczytałem ten artykuł i wezbrała we mnie ciekawość (czy innymi słowy – podjarka we mnie wezbrała, napaliłem się jak trzynastolatek). w artykule bowiem stoi, że grupa hakerów planuje 5 listopada zepsuć fejsbuka, ten portal społecznościowy. 5 listopada był wczoraj, a więc najwyraźniej nic z tego, gdyż fejsbuk tryka jak trykał, nikomu nic się nie stało, końca świata nie było.

a szkoda. pomimo całej mojej sympatii, pomimo całej mojej psychiatrycznej niekiedy miłości, jaką darzę nowoczesne media, w które przy okazji doszczętnie się uwikłałem i wikłam coraz głębiej, pomimo tego wszystkiego – podjarka we mnie wzbiera na myśl o zaprzeszłych czasach, gdy zamiast 827 przyjaciół miałem zaledwie 5 z krwi i kości, z których każdy pytał o zdrowie i niekiedy podżyrował kasę. to są banalne refleksje starego człowieka, którego coraz częściej dotyka błogosławieństwo niepamięci i który zarazem coraz intensywniej stara się odtworzyć, jak podówczas radziliśmy sobie – cała nasza szóstka – z prawdziwym światem.

bez przesady, radziliśmy sobie.

priorytety

[149] taka oto scenka: gdynia-redłowo, stacja kolejowa, okolice 18ej. nadjeżdża kolejka, ludzie ładują się do środka, a wśród nich dwóch dresików, z których jeden w ostatniej chwili postanawia na sekundę zawrócić do kiosku. wygląda, jakby właśnie sobie przypomniał, że zapomniał o czymś zajebiście ważnym. sekundy tykają, drugi dresik jest już w środku i trzyma pierwszemu drzwi, ale nie jest w stanie zatrzymać czasu, który w tych okolicznościach leci na mordę szybciej niż zwykle. pierwszy dresik biegnie paręnaście metrów i jakby od tego zależały losy jego najbliższej przyszłości, a może nawet i tej dalszej – krzyczy do okienka trzy proste słowa: korsarze! duże! szybko! *

*korsarz – drażetki kokosowe firmy skawa. w dwóch wersjach: tradycyjnej (70 gr) oraz xxl (130 gr).

nergal leci z tvp

[148] wyrzucili nergala z telewizji. gdybym miał okazję, zapytałbym wprost: nergalu, ach, nergalu, dlaczego poszedłeś do telewizji w pierwszej kolejności? czy poletko satanisty, który stoi nad tym wszystkim z założonymi, tak jak lubisz, rękoma i kiwa głową jakby śledził piłeczkę tenisową podczas finału wielkiego szlema – czy to poletko okazało się zbyt czyste dla takiego świntucha jak ty? czy może chodziło wyłącznie o proste potrzeby – futra, kapelusze, diamenty, markowe swetry z peek&cloppenburg’a i najdroższe bułki w mcdonaldsie? ach, próżności ty moja, ten tylko się dowie, jak ważne są w życiu babilony, komu komornik położy tłustą łapę na dupsku, a drugą w tym samym czasie zacznie sobie rozpinać rozporek, podśpiewując swawolnie always look on the bright side of life. a teraz jeszcze odchodzisz, nergalu, w atmosferze skandalu żegnasz się z publicznością, osierociwszy tych wszystkich malutkich satanistów, wychowanych na twoim programie i porzuconych okrutnie tuż przed pubertacją. w imieniu ich i swoim muszę na koniec zapytać: czy planujesz teraz zagrać w filmie?

entuzjazm!

[147] będzie krótko. entuzjazm w każdej postaci jest śmieszny. proszę sobie wyobrazić piłkarza po strzeleniu bramki: mimo że to widok na swój sposób niepowtarzalny, nierzadko wzruszający, to jednak facet cwałuje po trawniku, drąc ryja jak jeszcze nigdy w życiu ryja nie darł, żeby ostatecznie paść na ziemię w pozycji do misjonarza i zostać przysypanym przez równie rozdartych kolegów z drużyny.

ale właśnie jestem po lekturze najnowszej płyty kasabian (velociraptor!) i czuję się jak jeden z kolegów z drużyny. złośliwi mogliby powiedzieć, że jest na tej płycie wszystko poza samym kasabian: beatlesi (neon noon, la fee verte), led zeppelin (acid turkish bath), kraftwerk (i hear voices), u2 (switchblade smiles), a jeden numer w refrenie do złudzenia przypomina inny numer, którego autora ani tytułu nie pamiętam, ale na pewno się państwu skojarzy (man of a simple pleasures). tyle że to złośliwi – w rzeczywistości bowiem całość została tak dalece i doskonale przefiltrowana przez ichni młynek do mielenia mięsa, że nie mam więcej pytań. kasabian pozamiatał, nie słyszałem w tym roku niczego równie dobrego. w tamtym zresztą też nie.

ps. days are forgotten.

makaron

[146] katalog ze spamem na blogu opróżniam ostatnio z większym żalem niż zwykle. zwykle przychodzą reklamy viagry albo serwisów typu big juicy asses, ewentualnie – ale to rzadziej – propozycje zabawy podwójnym dildo oraz całe plantacje krzaków z cyrulicy na kilkadziesiąt linijek, które nie wiem kogo i do czego miałyby namówić. ale od jakiegoś czasu zaczęły się pojawiać rzeczy miłe, proszę sobie wyobrazić, że otwieram katalog, a tam: splendidly done, jakobe! albo amazing site!, albo do it more often, i love it!, albo please don’t stop! wszystko to jest na tyle urocze, że zastanawiam się, czy nie zacząć odpisywać.

ale nie o tym miałem. raczej o czymś zupełnie innym, choć jeśli baczniej się przyjrzeć, można tutaj dostrzec analogię. o tym mianowicie, że idą wybory i poziom gówna w mediach dawno przekroczył stan alarmowy. nie chcę tutaj uderzać w seriozne tony, bo to ani miejsce, ani sam nie znajduję w sobie dostatecznej powagi, ale coś jest na rzeczy. siedzę z kumplami nad makaronem w knajpie, sami przytomni ludzie, można powiedzieć – kwiat polskiej inteligencji, ale w tym właściwym, pierwotnym znaczeniu: to znaczy ludzie, z którymi siedzę nad makaronem, nie dają sobie wcisnąć gówna w worku. rozmawiamy o polityce, że kogo interesuje krajowa polityka w warstwie innej niż humorystyczna, ten skazany jest na wieczne rozczarowanie, gdyż nie ma na wiejskiej respektu, nie ma respektu na wiejskiej. a pointa tego naszego nad makaronem siedzenia jest nieuchronna i bolesna, i daje się zamknąć w zdaniu, że już nam się nie chce: ani zaglądać do gazet, ani słuchać wystąpień, ani uczestniczyć w demokracji.

demokracja w tym smutnym jak urząd skarbowy kraju coraz mocniej i do znudzenia przypomina you can dance, ale bez tych wszystkich efektów dźwiękowych oraz petard. mimo że to żadna nowa tradycja, bo od zawsze głosuje się na kroki taneczne, to teraz żaden nie zada sobie nawet tego podstawowego trudu, aby wyjść na środek i odklepać formułkę z programu swojej partii. tak pro forma, z jakiejś tam podstawowej przyzwoitości. w zamian jedna smutna partia wypycha na plan pierwszy uśmiechnięte twarze, aby stworzyć wrażenie, iż jest w istocie partią uśmiechniętą, a druga, złożona z samych klaunów, wypycha na środek poważnych przedstawicieli inteligencji, aby stworzyć wrażenie, iż jest w istocie partią poważną i inteligencką. wszystkich natomiast zgodnie trawią: psychiatryczny entuzjazm, samouwielbienie i nieposkromiona arogancja, która już dawno przekroczyła stan alarmowy. kelner pyta, czy podać coś jeszcze, a my, że tylko rachunek, że można by oczywiście głębiej wejść w temat, można by w ogóle jakkolwiek w niego wejść, ale – jak się rzekło – już nam się nie chce. płacimy, wychodzimy, na koniec podchodzę jeszcze do baru i mówię: przepraszam, chciałem tylko dodać, że pierdolę, nie głosuję.

o wyższości pluszu nad gąbką

[145] jesień. mimo że gdzieś tam w tle coś jeszcze majaczy, jakby słońce albo skrawek czystego nieba, to jednak jesień, panie. trupem ciągnie od morza, trupem ciągnie z głębi polski, a największym trupem ciągnie w moim mieszkaniu. jeśli chodzi o moje mieszkanie, nie ma w tym żadnej dodatkowej myśli, po prostu mam kostę na swoich 30 metrach kwadratowych. gdy jakimś cudem dobijam do 17 stopni, to tylko dlatego, że wykładzina zajęła się ogniem. już nawet pomyślałem, żeby ściany i sufit obić pluszem. gęstym, różowym pluszem, który trzymałby temperaturę w ryzach. albo chociaż specjalną gąbką. niedawno byłem w radio uwm i tam w pomieszczeniu z mikrofonami mają całą ścianę z gąbki. a żeby było zabawniej – gąbka wygląda jak wybita ostrzami dzidy. w sensie grotami. ale to przecież gąbka, więc ani gardła sobie nie poderżniesz, ani to specjalnie ciepłe. w każdym razie jesień, panie, dodatkowa wrażliwość przeszła w tryb mode on i tylko praca mogłaby być ratunkiem. mogłaby, gdybym miał inną pracę. zwykle przecież na tym to polega: zatracić się w papierach, aby nie komunikować z melancholią, która w głowie rozkłada sobie łóżko polowe. wiadomo: pracujesz – mniej myślisz, mniej czujesz, cały jesteś mniej. ale w przypadku pisarza sytuacja wygląda na odwrót: na tym właśnie polega sztuczka, aby babrać się w melancholii jak świnia w kałuży, jak karaś w mulistym dnie stawu. dlatego jeśli zatracić się, to przede wszystkim w smutku, pójść z melancholią do łóżka. ale coś za coś, nie można mieć wszystkiego, z czegoś trzeba zrezygnować. na początek może z gąbki na rzecz różowego pluszu, bo jakoś jej w tym burdelu nie widzę.

o apatii, hipochondrii, meteoropatii

[144] chyba najwyższy czas, żebym przestał na blogu obiecywać, sumienność mi nie wychodzi. tym razem to pewnie przez lato. ogólny brak refleksji na ulicach w końcu wdziera się do głowy i robi z umysłu plażę. taką wiadomo sopocką, na której panny wydymają ponętne usteczka: jurek, weź mnie posmaruj filtrem, będzie chłodniej! miasto latem jest urocze, całymi wagonami dostarcza motywów na zjadliwe felietoniki, podsuwa gotowych bohaterów literackich, pcha się do opowiadań, ale równocześnie demontuje poznawczo na części pierwsze, przez co wszystkie te motywy, o których mowa, wydają się świeże i zabawne, i konieczne do zwerbalizowania, podczas gdy w rzeczywistości są dotkliwie wtórne i niewybaczalnie nudne. wiadomo. dlatego siedzę cicho.

ale pod skórą znów jęło tętnić, nie jest to tętnienie życia, raczej na odwrót, tętnienie śmierci nieuniknione kroki hiszpańskiej inkwizycji, ciężkich butów stukot, oddech jesieni na plecach. albowiem zawsze coś za coś: kończy się lato ze swoją beztroską głupotą i ciepłem w okolicach serca, a zaczyna weltszmerc ze swoją okrutną analizą i niedogrzanymi stopami. ach, jesieni moja miła, kochanko poetów i największa kurwo na osiedlu, z każdym rokiem straszniejsza i bardziej poważna. w tym roku straszniejsza pod dwakroć, gdyż na magnetofonie w moim mieszkaniu od miesięcy leci zapętlona dyskografia the national, od której parapety same podchodzą pod stopy. w takich okolicznościach zwycięzca może być tylko jeden. prawdopodobnie sztuka, chociaż właściwie to nigdy do końca nie wiadomo.

o biskupcu, ale właściwie to nie tylko o biskupcu

[143] ja rozumiem, że bawimy się seksem, że powiększone źrenice kobiet w reklamach, ich półprzymknięte oczy i usta złożone jakby do pocałunku albo w dzióbek do zdjęcia, że nieszczególny w reklamie jest powab kobiet w grubych pulowerach albo kosmatych czapkach-uszatkach, więc raczej stroje kąpielowe, że przede wszystkim estetyka plażowa i te kobiety w tych strojach na billboardach w środku zimy wyglądają niekiedy naprawdę pięknie. ja to wszystko rozumiem, seks ma tę właściwość, że skojarzony z byle gównem podnosi urok tego gówna, nawet jeżeli rzecz dotyczy – nomen omen – tabletek na przeczyszczenie albo kleju do protez zębowych. takie jest przecież prawo kutasa w spodniach, o którym rozpisują się wszystkie podręczniki od reklamy (może tylko nie dokładnie w tych słowach).

ale bywa, że i tutaj ktoś czasem przegnie pałę. wczoraj na ten przykład jadę autobusem przez malowniczy fragment polski i z braku lepszego pomysłu śledzę horyzont za oknem. przejeżdżamy przez biskupiec, urokliwą wioskę na warmii zatopioną w drzewach i krzewach, której budynki, nawet jeżeli wystają sponad zieleni, to nie straszą swoją smutną mordą, bo w ogóle nie są straszne, może nawet – że tak powiem – serdecznie odsłaniają zęby jak kamienice w białych nocach dostojewskiego. ponad tym malowniczym obrazkiem sterczy jednak wielki jak pan bóg billboard, dziesięć na dwadzieścia metrów albo może nawet pięćdziesiąt na sto, nie jestem teraz pewien. z mojej perspektywy wygląda to tak: ona, oczy półprzymknięte i usta złożone w dzióbek, stoi w stroju kąpielowym z pupą odchyloną do tyłu jakby w oczekiwaniu na żartobliwego klapsa, jej czarne włosy opadają na śniade ramiona, dłonie obejmują talię. myślę sobie: oho, anioł w wersji xxx.

a pod aniołem – jak deus ex machina – wielkimi, okrutnymi literami napis: materiały budowlane.

kajaczki, leżaczki, uśmieszki

[142] inaczej to sobie wyobrażałem. wyjechałem na mazury, a tu nieoczekiwanie tak zwany aktywny wypoczynek: kajaki na rzece, żaglówka na jeziorze, wyczynowa kometka, cały ten wakacyjny syf. do tego zdrowa żywność: pomidory, twarde gruszki, świeża mięta, pożywna jajecznica z wiejskich kur. na domiar wszystkiego jeszcze czytam książki, siadam i czytam jak jakiś pojebany (aktualnie nowego szczygła, który może nie zabija tak bardzo jak debiutancki, ale nadal potrafi wejść kosą pod żebro). gdyby nie to ostatnie, można by pomyśleć, że wystrzeliłem się na wakacyjny piknik dla studentów awf-u, ale nie – siedzę na mazurach w towarzystwie zagorzałych alkoholików, amatorów speedball’a oraz apologetów samozniszczenia za pomocą metaamfetaminy i nieoczekiwanie prowadzę się jak samochód marki volvo. inaczej to sobie wyobrażałem, czułkami duszy czułem ten kataklizm, czołgające się do wodopoju i z powrotem na trawnik zwłoki, pomimo wyraźnych zaleceń lekarza, aby może tym razem nie przeginać pały tak bardzo, bo krew, chora krew w tobie płynie, synu. nie posłuchałbym i tak, samo wyszło.

niewygodne krzesełka, brak klimatyzacji

[141] to jest fatalny tekst. kiedyś jeden znajomy przestępca powiedział, że jak dupa boli od siedzenia, to wyjdziesz nawet z dobrego peep show. widziałem raz peep show z kolegą poetą, tyłek mnie podówczas bolał od niewygodnego w ciągu dnia siodełka (mówię o rowerze, nie mówię metaforą), ale doczekałem do końca, mimo że tancerka była okrutnie znudzona i mimo że, jak mówię, bolał mnie tyłek od niewygodnego w ciągu dnia siodełka.

ale z czasem poziom tolerancji zmniejsza się we mnie radykalnie. parę dni temu wyszedłem z przedstawienia, nad którym dziś rozpływa się trzy czwarte trójmiejskiej prasy – wyszedłem, ponieważ nie było klimatyzacji i pot spływał ze mnie jak potok roztoka spływa po ścianie siklawicy. to może nie są najlepsze argumenty, może należało problemy z wentylacją rozwiązać we własnym sumieniu – ale ja nie potrafię, nie po to przyszedłem do teatru, żeby podwójną znosić karę: raz że przedstawienie, dwa że ściana siklawicy i potok roztoka.

ostatnio słowa znajomego przestępcy wracają do mnie ze zdwojoną mocą, wobec czego coraz częściej dezerteruję z wydarzeń kulturalnych. nawet jeżeli przed sekundą zapłaciłem trzydzieści dwa złote za wejście. instytucje kultury mogłyby się wreszcie pokapować w sytuacji i zamieszczać stosowne karteczki przed wejściem na salę. na przykład: klimatyzację szlag trafił, a spodziewamy się tłumów. albo: mamy w chuj niewygodne krzesełka, albo: dziś tancerka jest okrutnie znudzona i może się państwu nie spodobać. a ja w rewanżu, gdy napiszę fatalny tekst, opatrzę go stosowną informacją już w otwierającym zdaniu.

amy winehouse idzie do nieba

[140] trochę tak jest, że obecnie duży, poważny artysta znaczy tyle co drobny, słodko-pierdzący cinkciarz. nie robię tego często, ale gdy zaglądam w telewizor, widzę nieprzebraną kolejkę tych drugich, którzy mieliby ochotę powiedzieć coś do kamery, wiedzą, że wypada powiedzieć coś mocnego i ważnego, skoro słucha ich połowa świata, i jedyne, co robią, to czkają sloganami wyprowadzonymi z dramatów na hallmarku. współczesny, słodko-pierdzący cinkciarz jest trochę jak kierowca auta marki volvo: na tylnym siedzeniu wozi porcelanową zastawę, a na przednim ambicję, aby zostać kierowcą rajdowym. ostatecznie nie ma w tym nic złego, historia przepuszcza takich przez maszynkę do mielenia, żal jest jedynie taki, że pojęcia się dewaluują. duży artysta staje obok cinkciarza i posiadacz telewizora nie jest w stanie dostrzec różnicy, cinkciarze nauczyli się imitować ból świata, żonglować postawą tych pierwszych, podług której śmierć jest bliższa ciału niż koszula i że właściwie tylko ona (śmierć, nie koszula) jest jedynym dobrym rozwiązaniem, jedynym uczciwym komunikatem. ale cinkciarz nie podejdzie za blisko, zawczasu cofnie rękę, albowiem zbyt wiele w nim cinkciarza, zbyt mało artysty. tutaj w końcu pada pytanie: co jest pięknego, co może być pięknego w śmierci dwudziestosiedmioletniej artystki, którą bolało naprawdę? otóż: wszystko.

lato żywych trupów

[139] takich przerw już więcej nie będzie. ta zdarzyła się, albowiem dalej prowadzę życie, o jakim stoi w notatce poniżej – życie szalonego jak wiatr dzieciaka, który dostał pozwolenie na broń. ale na więcej mnie nie stać, gdyż w głębi duszy jestem zorganizowany i poważny, a każda taka przerwa, wynikająca przecież z nieutulonego lenistwa, wpędza mnie w poczucie winy. dlatego jestem i mówię do państwa, z niewyraźną po przebudzeniu twarzą i pomimo świadomości błąkającej się w dalszym ciągu po innej rzeczywistości równoległej. nie o tym jednak, o czym w rzeczywistości chciałbym powiedzieć, czyli wydarzeniach ostatnich dni – o chłopcach i dziewczętach w polsce (jak w tytule niezwykle trafnej książki o chłopcach i dziewczętach w polsce), ale o czymś niemal równie istotnym, choć w gruncie rzeczy nie dość istotnym, tak tylko mówię, aby utrzymać państwa uwagę w tym miejscu.

piszę książkę. mówię o tym głośno, być może dlatego i po to, aby dostarczyć sobie dodatkowej motywacji. piszę książkę poetycką, w której zamierzam umieścić wszystkie swoje demony, strzygi i marcinów. całą tę okrutną reprezentację. chodzimy przecież ze sobą już tyle lat i tyle razem przeszliśmy, że nie potrafię teraz albo nie chcę o niczym innym. mógłbym jeszcze o miłości, bo tej wciąż jest we mnie pełno, ale to jakby kolejny demon, piękny i kokieteryjny, siedzący w zwiewnej bluzeczce na murku przed kawiarnią. nie wiem, kiedy skończę, nie śpieszę się, nie odliczam tekstów do końca. jestem może w połowie, a być może dopiero zacząłem. ale piszę: z niewyraźną po przebudzeniu twarzą siadam przy biurku i pomimo świadomości błąkającej się w dalszym ciągu po innej rzeczywistości równoległej, składam się cały do kupy, zbieram refleksje we wiaderko i siedzę w tej ponurej piaskownicy odrobinę dłużej niż zwykle.

poranne refluksje nad wodą

[138] zaszalało dziecko trochę: bo to festiwale różnego typu, bo to spotkania autorskie w kraju i zagranico, bo to koncerty, mnóstwo koncertów w ostatnim czasie, bo to okazjonalnie także domek na wiosce, ale przede wszystkim – bo to wizyty towarzyskie i spinająca każdy z tych punktów, spinająca mocno, bezwarunkowo i bezwzględnie, idea wielkiej, tłustej biesiady, od której cały mansztajn teraz boli.

stoję w kuchni nad garnkiem z wodą gotującą się na makaron i zastanawiam się, co to jest za życie, w co ja się właściwie dałem sobie wmanewrować. któregoś razu po nocy wypełnionej szaleństwem znajduję w mieszkaniu kurtkę żeglarską niewiadomego pochodzenia, szuflę do odśnieżania (pomimo lata) oraz 2,5-metrową rurą z rusztowania i – bogiem a prawdą – nie dziwię się aż tak bardzo, z każdym takim porankiem dziwię się mniej. innym razem przez ogólną, życiową postawę mania wyjebanego niszczę ulubiony sprzęt grający za kilkaset złotych i żadna poważniejsza refleksja nie przemknie przez mój rozhuśtany umysł. nie wiem, jak do tego doszło, że lekką ręką puszczam stówę każdego dnia, mimo że na koncie coraz większe przeciągi i bank coraz wyraźniej doprasza się o swoje. to znaczy moje, ale bank ma odmienną perspektywę. poza tym alkohol, wciąż alkohol i nie pamiętam już, jak to jest obudzić się w pełni trzeźwym, rześkim jak majowy wiatr o poranku i przebiec dwa kilometry lasem bez ryzyka zapaści. tylko wczoraj, podczas spokojnego wieczoru w kawiarni, wypiłem butelkę wina, dwa piwa i połowę półlitrowej wiśniówki – wszystko w imię rozmowy. a gdy rozmowa się kończy albo przestaje wystarczać, gładko wikłam się w pomysły przeciwko życiu, na przykład wespół z tym człowiekiem któregoś razu wpadamy na pomysł, aby lać sobie do szklanek wódkę nad dachem pędzącego złoty dwadzieścia auta, po czym wiatr zwiewa mi z głowy okulary. proszę mi wytłumaczyć, jaki stan umysłu prowadzi do takich zachowań. do tego odżywiam się jakbym miał terminalnego raka mózgu i ostatecznie przestało mi zależeć na zdrowiu. to nie lato, to nie jest kwestia wakacji, to jakiś ponury żart z mocno ironiczną – obawiam się – pointą.

edit (17-07-11): na koniec zaś – choć bóg jeden raczy wiedzieć, na czym to wszystko się skończy – skradziono mi rower. z mojej winy, to znaczy niedostatecznego braku zaufania wobec nieuczciwego jak wróżąca z dłoni cyganka na dworcu społeczeństwa.

Copyright © 2024 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑