Page 11 of 19

senna po raz drugi

[110] w ogóle to muszę się przyznać, że nie posiadam prawa jazdy, a wiadomo – facet bez prawa jazdy to cipa, nie facet. jedenaście lat temu, niedługo przed maturą i jakoś w okolicach moich osiemnastych urodzin, zacząłem kurs, którego nigdy nie skończyłem. kurs kosztował wtedy tyle, co dzisiaj porządna wiksa w sopocie, czyli jakieś 650 złotych. instruktor w kształcie kuli do kręgli był człowiekiem dziwnych obyczajów – regularnie pożerał cukierki z wielkiej jak worek na ziemniaki siatki i nigdy się nie dzielił. mówił, że cały ten pięciokilogramowy arsenał wozi dla wnuczki. takim workiem mógłby obdzielić 12 domów dziecka, pomyślałem wówczas, i jakoś chwilę później przyszła matura, przerwałem kurs i już nigdy więcej człowieka nie widziałem. nieprawda, widziałem go na ulicy jeszcze parę razy, gdy przejeżdżał swoim seledynowym punto z literką l na dachu. l jak lubię cukierki. dłuższy czas zachowywałem powściągliwość w ocenie własnej nieroztropności, w końcu jerzy pilch też się przecież wozi tramwajami i jakoś publikuje, a nadobne panny, pomimo jego jawnych braków, lgną do jerzego jak hipsterzy do macbooka. tyle że z czasem nowe masz lektury i nowe obowiązki, a przede wszystkim coraz silniejsza jest w tobie potrzeba podróży, choćby z jednej dzielnicy do drugiej. dlatego koniec, pierdolę – mówię sobie – ten rok będzie rokiem ayrtona senny.

albo nie będzie.

jerry z sitcomu

[109] regularnie odnoszę wrażenie, iż nie sobą jestem, a bohaterem z seinfelda. właściwie to odnoszę wrażenie, że jestem dokładnie jerrym seinfeldem. jerry jest komikiem, prowadzi lekkomyślne życie człowieka, który nie posiada żadnych zobowiązań wobec świata. za nikogo nie jest odpowiedzialny i jedyne co go łączy ze srogą rzeczywistością to podatki. zarabia dobrze, to znaczy tyle, żeby mu starczyło, ale znajomi jerry’ego, a zwłaszcza jego rodzice, tkwią w niezachwianym przekonaniu, że tak naprawdę nie zarabia nic, bo nic nie robi, bo przecież pisanie dowcipów to nie jest żadna praca. pracą jest wegetowanie w biurze przez 8 godzin i przenoszenie poczty ze skrzynki odebrane do skrzynki przeczytane jak jakiś pieprzony telefon komórkowy. albo kręcenie kołowrotkiem betoniarki na budowie dwa razy w lewo, raz w prawo. no więc ja mam tak samo. nie piszę wprawdzie dowcipów na zamówienie, bo poczucie humoru mam takie, że sam siebie ledwo odszyfrowuję, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek brał mnie za poważnego człowieka. nie mam stałej pracy, na życie zarabiam, pisząc te swoje testamenty i występując okazjonalnie po knajpach, a moja łączność ze światem jest taka, że nawet telefon mam na kartę. nie podpisałem żadnej umowy, za wyjątkiem tej na książkę, nie mam żadnej raty, żadnego kredytu. jedyne co tak naprawdę posiadam to podstawowe zabawki do oddychania: laptop, ipod, telefon komórkowy. równie dobrze mógłbym teraz siedzieć w bangladeszu i strugać łódki z batatów, gdybym uznał, że dzięki temu wskoczę na wyższy poziom epistemologii. ale jeszcze nie uznałem, na razie wiszę pomiędzy blokami, siedemdziesiąt metrów nad chodnikiem, i jedno mnie tylko zastanawia: czy to dobrze, czy to może źle?

plebiscyt na najzabawniejsze wpisy blogowe, jakie pamiętam. część 1.

[108] w świetle ostatnich plebiscytów przyszło mi do głowy, żeby może urządzić własny. nie tyle zresztą nawet plebiscyt, co taki wewnętrzny da fuckin’ best of z sentencjonalnym and da fuckin’ oscar goes to na końcu. ale szybko zdałem sobie sprawę, że o niczym właściwie nie mam pojęcia i przekleństwami sprawy nie załatwię. w międzyczasie napisała do mnie koleżanka z informacją, że jej inna koleżanka robi większy projekt kulturalno-edukacyjny i w tym projekcie zapisane są m.in. spotkania z trójmiejskimi blogerami. a jako że jestem z trójmiasta i zarazem sam siebie nazywam blogerem, to jakoś tak wyszło, żeby zapytać mnie o udział. wtedy też pomyślałem, że trochę już faktycznie w blogach siedzę i jeśli miałbym robić prywatny da fuckin’ best of, to może właśnie na najzabawniejsze wpisy blogowe ever. nie szukając daleko, mógłbym taki plebiscyt zatytułować plebiscytem na najzabawniejsze wpisy blogowe, jakie pamiętam, a w kolejnej edycji przygotować plebiscyt na najzabawniejsze wpisy blogowe, jakich nie pamiętam. dlatego od czasu do czasu, pochylając się w stronę niegdysiejszej blogosfery, wyskoczę tutaj z jakimś historycznym wpisem.

na początek krótki, ale esencjonalny wpis z piotra czerskiego, którego blog uważam za jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy, spośród tych, które czytałem w ostatniej dekadzie (wcześniej nie potrafiłem czytać). blog nie funkcjonuje już w takim kształcie, w jakim funkcjonował podówczas, ale archiwum jest dostępne tutaj. wpis właściwy pochodzi natomiast stąd (uwaga, zawiera wulgarne treści).

sztormy roku 2010

[drodzy państwo, parę dni temu dostałem informację, że tom „wiedeński high life” razem z moją nieszczęsną postacią został nominowany do trójmiejskiej nagrody gazety wyborczej „sztormy roku 2010”. do tej chwili jeszcze nikt nie odezwał się ze sprostowaniem, więc zakładam, że to nie pomyłka. jeśli mają państwo ochotę wesprzeć tę nominację, to ja oczywiście nie będę robił problemów i z góry dziękuję. szczegóły znaleźć można tutaj]

edit (4-02-11): bez względu na ostateczny wynik plebiscytu jestem zobowiązany i jeszcze raz dziękuję za wszystkie głosy. mam nadzieję, że nie nadwerężyłem budżetów.

kiedy nie ma wi-fi

[107] innym razem wchodzę do restauracji, restauracja jest nówka nieśmigana, dopiero co postawili, więc można zaryzykować tezę, że jedzenie będzie smaczne, a porcje konkretne. wiadomo, klient najpierw musi polubić, a dopiero później można go robić w konia. tak jest w istocie, na wielkim talerzu dostałem wielki kotlet, który przypominał amerykę południową – w takim był kształcie i takich rozmiarów, a do tego zupełnie nieoczekiwanie porcję pieczarek w cieście z sosem czosnkowym. z tymi pieczarkami to właściwie nie wiedziałem co zrobić – czy jeść, czy może zalać woskiem i zabrać do domu na półkę, takie były okazałe. o czym bowiem nie wspomniałem, restauracja miała amerykańska w tytule, a skoro amerykańska, to wiadomo – będzie duże.

najciekawsze w tym wszystkim nie było jednak jedzenie, a muzyka. kiedy wszedłem, niespecjalnie się nią przejąłem, swoim zwyczajem zapytałem tylko, czy jest wi-fi, a kiedy w odpowiedzi usłyszałem, że jest, oczywiście, ale nie działa, to zacząłem rejestrować okoliczności. przy barze w kelnerskim fartuchu siedział wielki łysy koleś z tatuażem łypiącym spod rękawa koszulki, a na sofie pod telewizorem siedział inny wielki koleś, tym razem kudłaty, i delikatnie kiwał głową. wtedy usłyszałem co leci – regularny, amerykański hip hop. liczba faków była nie do policzenia, liczba madafakerów też nie bardzo. a gdy poleciało mista mista the fugees z refrenem „Can I get a quarter? / Hell no motherfucka / What can a quarter get you? / Nothing motherfucka / You are just fucked up / Off them fucked up drugs”, to poczułem swojego rodzaju zaskoczenie połączone z jeszcze większym zaskoczeniem, ale jednocześnie wiedziałem – jestem w domu.

o mitologii

[106] istnieje zasadnicze ryzyko w byciu fanem kapeli, która nadal funkcjonuje. jeżeli cały entuzjazm zaczyna się i kończy na muzyce, to jeszcze w porządku – podjarka, rozczarowania, te sprawy, wszystko to jest jasno określone i wpisane w reguły zabawy. sytuacja jednak radykalizuje się, gdy w skład ogólnego entuzjazmu wchodzi także postawa kapeli wobec szeroko pojętego systemu: establishmentu, sytuacji politycznej, moralności, konsumpcjonizmu, telewizji czy choćby drobnej prostytucji w teleturniejach. historia zna takie przypadki, gdy jedno niemądre posunięcie (dajmy na to – udział w reklamie chipsów) bezpowrotnie wysłało kapelę (nazwijmy ją cool kids of death) na półkę z produktami spożywczymi. takie rzeczy zdarzają się regularnie i przeważnie są niewybaczalne – nie dlatego że w ogóle mają miejsce, ale dlatego że mają miejsce w określonych okolicznościach. parę lat po kolejnej reaktywacji sex pistols johnny rotten nieoczekiwanie pojawił się w reklamie masła. johnny rotten. z sex pistols. w reklamie masła. czym dosyć skutecznie pozbawił się resztek i tak już nadwerężonej wiarygodności. podobnie rzecz ma się z bono – niegdyś orędownikiem sprzeciwu wobec agresywnej polityki na świecie, dziś salonowym pudlem w kolorowych okularach fikającym po kołderce dżordżów buszów. sytuacja na światowym rynku rozrywkowym zaczęła przypominać sytuację w polskich teleturniejach z udziałem gwiazd, gdzie niegdysiejsza aktorka katarzyna skrzynecka wdrapuje się na innego aktora, powiedzmy cezarego pazurę, i siedząc mu na głowie, zaczyna obierać banana, podczas gdy ten kręci biodrami do rytmów bossa novy i krzyczy jestem chomikiem. nie wiem, czy taka sytuacja miała już miejsce – jeśli nie, to albo kwestia czasu, albo kwestia formy.

dlaczego o tym wszystkim mówię – dlatego że istnieją pewne oczekiwania. człowiek, na przykład taki człowiek jak ja, chciałby uwierzyć w mitologię postaci, być może to jakaś odmiana religijności, a być może jestem po prostu płytki. tak czy inaczej dobrze od czasu do czasu popatrzeć na kazika staszewskiego, który odkąd pamiętam trzyma się prosto jak struna, pomimo prywatnych upadków i potknięć. tyle że czasy są ciężkie, charaktery coraz słabsze, wobec czego nie można wykluczyć, że gdyby jimi hendrix przetrwał całe to swoje fenomenalne ćpanie, dziś prowadziłby brytyjski odpowiednik familiady, a jim morrison radykalnie skrócił czuprynę i został ministrem edukacji w rządzie baracka obamy. ale w ich przypadku wywalczona pozycja w świecie mitów jest wywalczona do końca. mniej szczęścia mieli na przykład ozzy osbourne (1) czy umiłowany mojemu sercu naczelny kontestator rzeczywistości – iggy pop (1), których śmierć ominęła szerokim łukiem w momencie najbardziej dla nich dogodnym – jakieś trzydzieści pięć lat temu, dając im tym samym okazję do robienia na własną wycieraczkę i mnie do takich ponurych notatek zwieńczonych jałową refleksją. że czasy są ciężkie, charaktery coraz słabsze, żaden przechuj nie da rady.

zielone wzgórza afryki

[105] w latach dziewięćdziesiątych matka moja pracowała w stoczni. czasy były ciężkie i pensja ojca nie wystarczyła, żeby utrzymać całą naszą czwórkę. zresztą pensja to nie jest odpowiednie słowo, ojciec przez długi czas nie miał i nie chciał mieć stałej pracy. był młody i rześki, próbował różnych rzeczy. jeździł nocną karetką po samobójców, sprzedawał popcorn w różnych miejscach miasta, prowadził lokal z automatami do gry, a sezonowo – parking i budkę z owocami przed parkiem oliwskim, na jakiś czas otworzył nawet pub w kontrowersyjnej dzielnicy gdańska, dokąd schodzili się studenci i lokalni gangsterzy. ojciec z tymi gangsterami nierzadko grywał w pokera na pieniądze, a jako że w karty zawsze był dobry, z czasem trzeba było lokal zamknąć. ojciec nigdy nie był typem, co się mości w fotelu jak kokoszka i pierdzi w sianko, mimo to zaliczył jeszcze incydent w pracy biurowej. nie wiem, co tam robił, chyba męczył się straszliwie. pamiętam tylko, że któregoś razu, gdy wyszedł na moment z pokoju, niechcący zerwałem znad jego biurka firanę z karnisza i nie mogąc sobie poradzić w drugą stronę, zająłem się rozpaczą jak ogniem. takim kurwa byłem gangsterem. ojciec wrócił, spojrzał i naprawił, chociaż sam najchętniej rozniósłby to biuro w drobny mak.

matka w tym czasie, niejako w tle i na wypadek, gdyby rzeczy nagle przestały dla ojca funkcjonować, pracowała w stoczni jako księgowa. wstawała regularnie o czwartej nad ranem, a jeśli miała dodatkową rzecz – to nawet wcześniej, robiła śniadanie dla naszej czwórki, czasem jeszcze uprała coś ręcznie i znikała na 10 godzin liczyć swoje cyferki. już w tamtym czasie, jako kilkuletnie pacholę, miałem poważny problem ze śmiercią i sen nie był moją mocną stroną. gdy więc matka suszyła skarpety nad palnikiem w kuchni, ja siadałem obok na parapecie i gapiłem się na czarną, pustą ulicę gospody, która wtedy była moim domem. poranne wstawanie szybko weszło mi w krew i w końcu zastąpiłem matce budzik. lata żwawo mijały i coraz krótsze stawały się moje noce. w międzyczasie stocznia zdążyła upaść i matka straciła pracę, ale do mnie to chyba nie dotarło. dalej wstawałem o niemiłosiernych porach, siadałem po ciemku w kuchni i czasem tylko odpalałem ogień w kuchence, żeby nie siedzieć samemu. wszystko to spotyka się dzisiaj, w środku ciemnej nocy, gdy znów budzę się zanim zasnąłem. ulica gospody za oknem już dawno zniknęła, ojciec znalazł swoje miejsce w życiu, matka może spać dłużej. wszystko z czasem jakoś się ułożyło. wszystko poza jednym – kilkuletnim bohaterem z parapetu, który utknął daleko w przeszłości i bez względu na czasy, a być może po prostu z głupiego przyzwyczajenia, nie jest w stanie zmrużyć oka.

blue screen of death

[104] człowiek w pewnym wieku zaczyna dbać o dobre imię, więc z mniejszą niż kiedyś częstotliwością i ochotą opowiada na blogu, jak to się ostatnio pięknie napierdolił, że nawet nie upił, a właśnie napierdolił, aż mu się taśma zerwała w odtwarzaczu i w rezultacie stracił ów świadomość i zasnął na siedząco jak urżnięty stańczyk. człowiek nie wspomni, że w momentach przebudzenia próbował jeszcze wstać i pójść o własnych siłach nie wiadomo dokąd, lecz jego błędnik był jak popsuty joystick, więc siedział dalej, przykuty do krzesła, aż mu wszystko z wolna pociemniało i przestało być. człowiekowi w pewnym wieku średnio wypada o tym wszystkim mówić, ale jeśli chcemy zbudować tutaj trwałą i solidną relację opartą na zaufaniu i wyrozumiałości, to nie będę się upierał, że było inaczej.

nasz proszek pierze dokładnie tak samo jak inne, ale zależy nam na forsie, więc bądź człowiekiem i się dołóż

[103] wiadomo, polak lubi sobie poklaskać, zjeść tłusto i filmy w telewizorze. a jako że bóg się rodzi i moc truchleje, to tych filmów ostatnio wuchta i nawet taki antyreligijny pajac jak ja postanowił włączyć odbiornik. nie było wprawdzie szklanej pułapki, ale trafiłem nie najgorzej, bo na lepiej być nie może. po dwudziestu minutach jednak pierwsze reklamy, do jasnej – cytując klasyka – kurwy i stu milicjantów, które trwały chyba 40 minut, a potem kolejne, które trwały z godzinę dziesięć. godzina dziesięć to sporo czasu na myślenie, więc zacząłem myśleć, dlaczego reklamy w tym kraju są takie gówniane. bo już nawet nie chodzi o to, że istnieją, wiadomo, że muszą i że tylko reklama przetrwa, ale dlaczego są takie gówniane, nieśmieszne i nieciekawe? widzisz na ekranie modela, wyżyłowanego jak dyskobol u myrona, który goli i tak już gładką jak tapicerka w mercedesie facjatę, po czym z lewej strony wyjeżdża hasło w stylu najlepsze dla mężczyzny, a spod zlewu wychyla się doskonała blondynka i mocno tuli swojego misia, bo ogolił się tak pięknie.

proszę mi wierzyć, że istnieją na świecie lepsze rzeczy dla mężczyzny niż maszynka do golenia z poczwórnym ostrzem, ale nie o to teraz chodzi. wyobraźmy sobie coś zupełnie odwrotnego – reklamę, która postanowiła powiedzieć prawdę, gdzie zamiast wyżyłowanego dyskobola stoi facet z brzuszkiem i niewyraźną miną, a zamiast doskonałej blondynki – spod zlewu wychyla się jego niedoskonała żona w rozpieprzonych włosach. zaś hasło wcale nie brzmi najlepsze dla mężczyzny, ale na przykład z twoim wyglądem raczej w tym odcinku nie podupczysz, ale jeśli ogolisz się porządnie – a nasza maszynka to gwarantuje – to może mniej ludzi na ulicy weźmie cię za menela. co ty na to? kto chciałby wtedy zmieniać kanał?

życzenia na następne pięćdziesiąt trzy lata

[102] już teraz idę o zakład, że kolejne nike dostanie janusz głowacki za good night, dżerzi. zresztą ja bym sobie tego życzył i świnia byłbym niepoważna, gdybym uważał inaczej. życzyłbym sobie także, aby philip roth, pomimo swoich siedemdziesięciu siedmiu, dożył stu trzydziestu i zdążył do tego czasu napisać kolejnych piętnaście, makabrycznie dobrych książek. nie sądzę, aby setki przy swoim trybie sokowirówki dożył natomiast nick cave, ale przeczytałem wspaniałą śmierć bunny’ego munro i raz jeszcze życzę mu wszystkiego dobrego. nickowi, nie bunny’emu. w międzyczasie sam napisałem tekst, nieco dłuższy i o gdańsku, któremu także życzę jak najlepiej (gdańskowi, nie opowiadaniu), i spostrzegłem przy okazji coraz więcej siwych włosów na mojej zmierzwionej czuprynie. mimo wszystko to był dobry rok, jak w filmie ridleya scotta, i gdybym tylko wierzył, że coś się kończy, coś zaczyna, to może nawet dokonałbym krótkiego rĂŠsumĂŠ, odnotował to i tamto, spojrzał z rozrzewnieniem w bladą dal i na do widzenia pomachał chusteczką higieniczną. ale nie wierzę, zamiast tego idę dalej, cholera wie dokąd i po co.

dziś w nocy w gdańsku pozytywne -17

[101] literatura literaturą, ale jest jeszcze coś takiego jak porządek w mieszkaniu. na stanie mam kilka przedmiotów, bez których trudno się obejść – łóżko, biurko albo taką na przykład szafę z truchłami dawnych bohaterów na wieszakach. reszta to złośliwy dodatek do bałaganu, wobec czego postanowiłem się pozbyć. lodówki, dwóch foteli z ikei, stołu, roweru stacjonarnego, drugiego stołu, całej prasy papierowej, co zalega na podłodze, wszystkich kartonów, kartoników, pudełeczek-sreczek. aby żyło się lepiej.

w mieszkaniu mam dwa pokoje, w jednym śpię, w drugim nic nie robię, wchodzę przezeń tylko, bo zawiera drzwi. dlatego powstała myśl, idea, żeby się ogarnąć, ewaporować połowę majątku i w pokoju z drzwiami, na pustej już przestrzeni, uruchomić regularne kino. takie kino stosowne do warunków: projektor multimedialny, wygodne siedzenia, nagłośnienie 3d, maszyna z nachosami. gdyby zatem znał ktoś kogoś, kto sprowadza z kontenerów przyzwoite projektory, a potem odsprzedaje po konkurencyjnej cenie, to ja oczywiście chętnie.

tymczasem dziękuję za uwagę, zaczyna świtać, więc przejdę się do piekarni po świeże bułki, a potem pozjeżdżać na dupie z górki. taki rym.

krawcowa ucieka za miasto

[100] krótkie wprowadzenie: otóż naprzeciwko mnie od niepamiętnych czasów mieszkała sobie krawcowa. wołam na nią krawcowa, ponieważ z zawodu jest krawcową. gdyby była reżyserką teatralną, zwracałbym się do niej pewnie hanuszkiewicz albo janek klata. ale nie o to chodzi.

krawcowa miała przypadłość. potrafiła w samym środku lipca wyjść z kosiarką o 6 rano przed dom i kosić przez dwie i pół godziny trawnik, który ledwo wystawał ponad ziemię. krawcowa jest kobietą starej daty, toteż kosiarka nie była wiele młodsza. nie tylko zresztą kosiarka. koleżanki, które do krawcowej regularnie przychodziły, także były starej daty, przeto zwracały się do siebie jakby jedna stała od drugiej dwieście metrów. w sensie tak głośno.

krawcowa po latach mieszkania naprzeciwko zaczęła myśleć o zmianach. po co jej dom w środku miasta, skoro za jego cenę może sobie kupić trzy takie same poza miastem i jeszcze jej zostanie. dodatkowo otrzyma w pakiecie ciszę, spokój i nowe możliwości. kto by nie skorzystał.

parę tygodni temu krawcowa wzięła sprawy w swoje ręce i wyprowadziła się za miasto. w jej miejsce przyszli nowi. nowi, którzy nie mają jeszcze swoich szczegółowych imion, zaczęli biegać z centymetrem. na początek okazało się, że garaż krawcowej jest wystarczający, aby zmieścić jej matiza, ale nie dość wystarczający, żeby zmieścić monster trucka nowych. od tego się zaczęło.

przyjechali robotnicy i zaczęli napierdalać. napierdalali tak zapalczywie, że cały front budynku w końcu się osunął. dosłownie się osunął. nie można nawet powiedzieć, że została goła ściana, bo ściana też się osunęła, odsłaniając wnętrze dwupiętrowego domu. pomyślałem, że krawcowa zrobiła interes życia i przy okazji przywaliła mi z kolanka w jaja. tak na pożegnanie. teraz od rana do nocy robotnicy napierdalają jak w kopalni. jest środek zimy, ledwo słyszę własne myśli i nie wiem, naprawdę nie wiem, czy jeszcze kiedyś coś napiszę.

o miłości

[99] od poniedziałku obowiązuje podobno zakaz palenia w miejscach publicznych. sam palę wyłącznie filtrowany crack, okazjonalnie heroinę, a w najgorszym razie kawę zbożową, toteż nie czuję się zakazem szczególnie dotknięty, toteż może od razu sobie daruję i zmienię temat. inna rzecz mnie zastanawia: wpieprzanie w kinie – o co chodzi z tą całą krucjatą miłośników kinopleksów przeciwko wpieprzaniu delikatesów w kinie? chodzi o volumy czy o jakąś głębszą ideę? ja oczywiście rozumiem, że jak ktoś wpieprza na cały regulator, to to nie jest ani mądre, ani specjalnie kulturalne i takiemu max volumowi z nachosami w rozdętej paszczy należy z miejsca upierdolić obie ręce. ale nawet wtedy nie chodzi o wpieprzanie sensu stricto, istotą jest nieposkromione buractwo, jaźń nieujarzmiona, która wyprowadza delikwenta na rozległe pastwiska ignorancji. w innym razie należałoby od razu oprotestować ortalionową odzież, która szeleści przy poruszaniu się, i głośno oddychających ludzi, a dodatkowo – w ramach aneksu do umowy o zakazach – zakazać czytania gazety na kiblu. zresztą o czym my tutaj mówimy, ja do kina chodzę średnio co 7 godzin i może z trzy takie przypadki w życiu zanotowałem, kiedy delikwent swoją postacią okazał się głośniejszy od całej aparatury nagłaśniającej (być może inna byłaby statystyka, gdybym chodził na kino nieme, ale nie chodzę). dlatego może gdzie indziej jest pies pogrzebany i tak naprawdę nie chodzi o zakłócanie spokoju ani nawet o to, że chrupaniem rozprasza się aktorów w filmie, ale o samą ideę konsumowania, która jest sprzeczna z ideą oglądania filmu. w trójmieście, z tego co wiem, pomniejsze, niesieciowe kina nie sprzedają delikatesów choćby z tej prostej przyczyny, że wszystkie niesieciowe kina zniknęły z powierzchni ziemi, uginając się pod ciężarem konkurencji. wraz ostatnim tąpnięciem wszyscy amatorzy kina przenieśli się do kinopleksów, które nie od dziś na delikatesach zbijają kokosy, i teraz co, i teraz przychodzi taki mieczysław, amator kultury wysokiej oraz piewca ascezy, przychodzi do takiego – powiedzmy – multikina i zaczyna jojczyć, jakby nie wiedział, dokąd przyszedł, że mu jedzą na filmie ludzie, a on tego nie lubi, bo mu się kojarzy źle. wtedy co robię ja, wtedy ja odwracam się w stronę mieczysława, jakbym chciał go pacnąć w tę jego bezczelność, spoglądam mieczysławowi głęboko w oczy i dostrzegając ten ból, jaki rysuje się pięknie na jego tęczówkach, wręczam mieczysławowi dwa bilety do teatru na braci karamazow. niech już się nie męczy mieczysław.

o to chodzi? koniec. kurtyna.

radości i trudności na antenie

(byłem w radio, nie mówiłem wcześniej, bo zapomniałem, ale byłem, porozmawiałem przyjemnie z prowadzącym i teraz widzę, że na stronie radia jest link do audycji, więc tak sobie pomyślałem, że jeśli kogoś interesuje, co tam mansztajn za fajerwerki sadzi słuchaczom, to można sobie odpalić tutaj)

wakaty, wakaty

[98] ostatnio mnie ten człowiek zapytał, dokąd wywiało wszystkie fajne blogi. odpowiedziałem, że wszyscy fajni ludzie już dawno wyszli z internetu na wieś albo przenieśli się na facebooka, czyli w zasadzie też jakby na wieś. wobec tego myślę, że może już czas spakować plecak, zrobić kanapki na drogę i bez żalu opuścić ten płonący, tonący budynek. na koniec z mętną satysfakcją pomachać jeszcze wszystkim tym wyjątkowym cymbałom, którzy swoimi osobami zasiedlili wakaty. na przykład elokwentnym cymbałom z filmwebu albo jeszcze elokwentniejszym kolegom z portali społecznościowych napierdalających sobie fotki w kiblu z papierosem w ustach. internet zaczyna masowo robić loda, za chwilę zostanie już tylko grzebanie palcem w tej samej dziurze i popierdywanie w kołderkę. a to było przecież takie porządne miejsce.

Copyright © 2025 jakobe mansztajn: stała próba bloga

Theme by Anders NorenUp ↑